poniedziałek, 27 stycznia 2014

Jack Ryan: Shadow Recruit (Jack Ryan: Teoria chaosu) - recenzja


Od ostatniego spotkania z Jackiem Ryanem minęło już trochę czasu. Oszczędzę wam przełączania się na google – 12 lat. Przez ten czas gatunek szpiegowskiego kina akcji nie stał w miejscu, seria o przygodach Jasona Bourne’a (który na dużym ekranie zadebiutował w tym samym roku, co Ryan z niego zniknął) zmieniła podejście widzów i odcisnęła piętno na innych filmach. Pod jego dyktando odświeżono wkrótce Jamesa Bonda, kładąc większy nacisk na pozorowany realizm. Jak w tej quasi-realistycznej filmowej rzeczywistości odnajduje się czwarta już reinkarnacja gryzipiórkowego-analityka, który niejako przy okazji trafiał zawsze w wir akcji? Całkiem nieźle, choć nieco archaicznie.

Jack Ryan: Teoria chaosu” zaczyna od typowego punktu wyjścia każdego rebootu. Od samego początku. Reżyser, Kenneth Branagh, serwuje nam 10 lat służby Ryana w pigułce, rozpoczynając od wstąpienia bohatera do marines (pod wpływem patriotycznego uniesienia po 11 września), poprzez odniesienie ciężkiej kontuzji w Afganistanie, rehabilitację pod okiem przyszłej narzeczonej i w końcu ofertę wywiadowczej pracy złożonej przez Kevina Costnera. Uwieńczeniem dwudziestominutowej podróży przez dziesięcioletnią historię zawodowej kariery bohatera, jest sekwencja mordobicia, zakończona zabójstwem  w samoobronie, co okazuje się punktem zwrotnym, prowadzącym do porzucenia bezpiecznej roboty za biurkiem i rozpoczęcia o wiele bardziej emocjonującej pracy w „terenie”.


Krótka geneza bohatera jest całkiem zgrabnie opowiedziana, może i nie bez lekkich zgrzytnięć, ale scenariusz jest akurat najmniejszym problemem tego filmu. Bo to nie fabuła jest jego piętą achillesową, ale aktorzy pałętający się po ekranie. Chris Pine jest niewyrazisty, Ryan w jego wykonaniu jest wyzbyty charyzmy, nieinteresujący, emocjonalnie obojętny widzowi. Partnerująca mu Keira Knightley wspiera go solidarnie, synchronizując z kolegą niewyrazistość własnej aktorskiej kreacji. Paradoksalnie jednak, ich bohaterowie są zaskakująco przekonujący, chemia pomiędzy nimi zrozumiała, a targające nimi emocje wiarygodne. Rzecz w tym, że te postacie są po prostu zrozumiałe pod względem logicznym, sensownie umiejscowione w historii, ogarniamy ich problemy rozumem, nie sercem. Przyczyn tego upatruję w dobrze napisanym scenariuszu, jego autorzy przyłożyli się do nakreślenia interesujących bohaterów, którzy mają w sobie sporo życia. Dzięki temu, chociaż zagrano ich bez polotu, to postacie wychodzą z tego obronną ręką.

Sytuację nieco ratuje pokolenie starszych aktorów. Kevin Costner nie miał wprawdzie za wiele do pokazania, będąc spętanym stereotypową postacią starego wygi patronującemu nieopierzonemu głównemu bohaterowi, ale i tak zdołał wiele wycisnąć z tej mało obiecującej roli. Kenneth Branagh pozwolił sobie natomiast zaszaleć, zanurzając się głęboko w chwilami karykaturalną rolę czarnego charakteru, któremu najwyraźniej pomyliły się stulecia. Wyraźny rosyjski akcent, ukryte pod garniturem tatuaże, niechęć do kapitalistycznej Ameryki (jego zamiarem jest doprowadzeniem jankesów do finansowej ruiny), a do tego jeszcze zżerająca jego organizm śmiertelna choroba. W skrócie - przerysowany rusek rodem z lat 80. I chociaż niewątpliwie jest to postać przedobrzona, to jednak Branaghowi udaje się ją sprzedać widzowi. Dziwnym nie jest, skoro jednym zimnym spojrzeniem potrafi powiedzieć więcej, jak partnerujący mu młodzi aktorzy przez cały film.


Pochwaliłem autorów scenariusza za staranność włożoną w nadanie bohaterom głębi, ale muszę też zganić za pokpienie tego co najistotniejsze w szpiegowskim thrillerze. Intrygi. Ta jest mocno niedzisiejsza, czerpiąca z zimnowojennej tematyki, przywołująca o kilka dekad za późno wizerunek stereotypowego spiskującego postradzieckiego komunisty, marzącego o położeniu zachodniej kultury na kolana przez dumnym narodem Mateczki Rosji. A do tego, niczym w starych Bondach, za sznurki pociąga ktoś jeszcze potężniejszy, na razie zaledwie zarysowany, niewątpliwie zachowany na ewentualny sequel(e). Na domiar złego, chociaż czarny charakter w wykonaniu Branagha jest wyrazisty, to niestety został niezbyt zgrabnie osadzony w historii. Pojawia się tak naprawdę dopiero w połowie filmu i wydarzenia wprawione przez niego w ruch zmuszają reżysera do przeskoczenia w inny rejon świata i porzucenia postaci, przez co z pewnym pośpiechem zamyka później jego wątek.

W postbourne’owskiej rzeczywistości nie ma miejsca na przegadany film szpiegowski i minimalizm realizacyjny, więc twórcy zadbali o odpowiednią dawkę scen akcji, które bywają lepsze, gdy serwowane w formie skromniejszej (cała sekwencja dywersji podczas hakowania komputera), a gorsze w typowych momentach ganiania się po ulicach Moskwy, wymachiwania pistoletami oraz pięściami i prucia na motorze przez zatłoczoną ulicę. Branagh nie ma niestety drygu do chlapania w widza testosteronem, wypada to w jego wykonaniu sztampowo i mało zajmująco.

Rewitalizacja Jacka Ryana wypadła więc poprawnie, wczepione mu świeże komórki w postaci Pine’a i Knightley nadały postaciom nieco życia, ale to akurat bardziej zasługa scenarzystów jak aktorów. Pogoń za trendami nie skończyła się dla filmu zbyt dobrze, zwłaszcza, że jednocześnie kurczowo trzymano się fabularnych schematów sprzed dekad. Tym niemniej całkiem przyjemnie się to ogląda, szkoda tylko, że nie zabrał się za to twórca, który lepiej odnalazłby się w gatunku, bo jakkolwiek bohatera granego przez Branagha nie zapomnę w mgnieniu oka, tak nakręcony przez niego film ulatuje z głowy z prędkością światła.

2 komentarze:

  1. Kurde Krzysiek, już któryś raz czytam Twoją reckę po tym, jak oceniając coś na filmwebie patrzę na oceny znajomych i widzę linka w Twoim komentarzu. Rzuca mi się w oczy jedna rzecz - zbyt wyrozumiały jesteś. Ten film jest tak mdły, nieangażujący, źle obsadzony i pozbawiony sensu w poszczególnych scenach, że 6/10 dla niego to obraza dla naprawdę niezłych filmów (bo 6/10 to film niezły) ;)

    Pozdro!

    OdpowiedzUsuń
  2. Możliwe, że przeciętniakom tego typu zdarza mi się zawyżyć o jedno oczko, nie wykluczam, że to rzeczywiście film zasługujący na 5/10 (twoje 3/10 uważam już za przesadę), bo już niewiele z niego pamiętam, ale to tylko ocena, przeczytałem recenzję i raczej szczerze, bez lukrowania, wypunktowałem minusy filmu. Zresztą nie bez powodu nie podaję tutaj końcowych ocen. ;)

    OdpowiedzUsuń