niedziela, 23 marca 2014

Starred Up - recenzja


Pierwsze minuty „Starred Up” pokazują nam wszystko co powinniśmy wiedzieć o filmie i jego bohaterze. Główna postać, młodociany Eric, zostaje przywieziony do zakładu karnego dla dorosłych. Widać, że zwyczaje i nakazy panującego w tego typu miejscach nie są dla niego niczym nowym. Cierpliwie, w milczeniu, przechodzi pozbawiający godności proces inspekcji osobistej poprzedzającej transfer na teren zakładu, a po zostaniu ulokowanym w pojedynczej celi nie traci czasu i natychmiast zabiera się za zrobienie broni przy pomocy zapalniczki, szczoteczki do zębów i maszynki do golenia, którą następnie chowa w sprytnie zdemontowanej lampie. Na użycie przez niego ostrego narzędzia przyjdzie nam trochę poczekać, ale brutalną naturę ujawni jeszcze pierwszego dnia, gdy pobije do nieprzytomności innego więźnia, wda się w efekcie w morderczą bitwę ze strażnikami, a na koniec wgryzie się jednemu z nich w przyrodzenie. Tak, pierwsze minuty mówią o bohaterze wszystko: pozorny spokój, skupienie i posłuszeństwo, a przy tym stała troska o zachowanie „twarzy”, ale pod powierzchnią ogromne pokłady furii, które w przypadku eksplozji uderzają z siłą huraganu.

Późnej dowiadujemy się, że agresywna natura bohatera zmusiła system karny do przeniesienia go z zakładu dla młodocianych, bo stanowił zbyt duże zagrożenie dla innych skazanych. Na miejscu odsiaduje wyrok również jego ojciec, z którym nie widział się od lat. Reżyser, David Mackenzie, bynajmniej nie skupia się jednak na sentymentalnej historii odradzających się więzi rodzinnych. Większą uwagę przykłada oddaniu charakterystyki brytyjskiego więzienia, układom w nim panującym i hierarchii społecznej. Scenarzysta Jonathan Asser, były wolontariusz-terapeuta pracujący z najbardziej agresywnymi więźniami, poświęca dużo uwagi trawiącej bohatera furii i jego udziałom w sesjach grupy terapeutycznej zmagającej się zwalczaniem napadów gniewu.


W filmie nie ma prostych rozwiązań i pokrzepiających metamorfoz ludzkich charakterów, agresywne wilki nie transformują nagle w potulne owieczki. Buzujący testosteronem więźniowie uczą się wprawdzie panowania nad sobą, ale wciąż pozostają tykającymi bombami, które potrzebują jedynie odpowiednika zapalnika, żeby instynkt stłamsił intelekt i chęć do pojednawczego rozwiązania konfliktu. Do samego końca jesteśmy więc świadkiem agresji toczącej to miejsce, a zwierzęcym instynktom – w chwili słabości - poddają się tutaj nawet pasterze pełniący nadzór nad stadem.

Co jednak najważniejsze, to przede wszystkim teatr jednego aktora. Niełatwa, skomplikowana i niejedno wymiarowa rola na jaką Jack O’Connell zasługiwał już od dawna. Tego młodego obiecującego aktora powinien kojarzyć każdy zainteresowany współczesnym brytyjskim kinem. Przede wszystkim z roli charyzmatycznego herszta bandy wyrostków znęcających się nad Michaelem Fassbenderem i jego dziewczyną w filmie „Eden Lake”. Jako młody bandyta był tyleż fascynujący, co i przerażający swym okrucieństwem. Zbliżone role, ale już na dalszym planie, zaliczył jeszcze w filmach „Harry Brown” oraz „This is England”. Oprócz tego pojawił się także w trzech sezonach serialu „Skins”, wprawdzie ponownie w roli młodocianego łobuza, ale to już była bardziej złożona postać, niejednoznaczna, do tego natychmiastowo podbijająca serce odbiorcy swym urokiem osobistym.

Jack w tego typu rolach czuje się pewnie, to jego specjalność i zawsze ogląda się go z przyjemnością, ale łatwo może go to zaszufladkować, a brytyjskie produkcje o trudnej młodzieży nie są raczej najlepszym wabikiem na producentów z Hollywood. Nie to żebym miał coś przeciwko, gdyby O’Connell skupił się tylko na kinie europejskim. Wygląda jednak na to, że zauważono go już za oceanem. Niedawno latał bez koszulki w sequelu „300” (nie mając niestety zbyt wiele ciekawego do zagrania), a najbliższej zimy zobaczymy go w wyreżyserowanym przez Angeline Jolie (na podstawie scenariusza napisanego przez braci Coen) „Unbroken”. Brytyjczyk zagra tam już pierwsze skrzypce, Louisa Zamperiniego - olimpijczyka z okresu Igrzysk w Berlinie, latającego później amerykańskim bombowcem w czasie II Wojny Światowej, po katastrofie którego dryfował przez półtora miesiąca po Pacyfiku, a następnie trafił do japońskiego obozu, gdzie przeżył piekło. Ciężko na razie wyrokować, co z tego mogło wyjść, ale cieszy, że Jack próbuje czegoś nowego.


Wracając jednak do „Starred Up”, to jakkolwiek film złożono przede wszystkim na barkach młodego aktora, to cennym wsparciem służył Ben Mendelsohn wcielający się w rolę ojca, postaci o silnym charakterze, darzonej w więzieniu szacunkiem, bardzo wybuchowej, nienakreślonej jednak przez aktora grubą kreską, udanie operującego drobnymi emocjonalnymi „słabostkami” - troską o syna oraz więzią uczuciową z partnerem z celi.

Mackenzie nakręcił kino szczere, oparte na doświadczeniach scenarzysty, pozwalające „zasmakować” brytyjskiego więzienia, niełatwe w odbiorze, brutalne, mroczne, oferujące w finale odrobinę nadziei, ale nie bez łyżki dziegciu, pozostawiające widza lekko przytłoczonego agresją, ale i podbudowanego, że nawet w takim środowisku mogą zaistnieć między ludźmi jakieś pozytywne relacje.

1 komentarz:

  1. Po "zostaniu ulokowanym"... złota czcionka!
    On nie lubić języka polska?

    OdpowiedzUsuń