poniedziałek, 7 sierpnia 2017

A Ghost Story - recenzja


Jestem zachwycony nowym filmem Davida Lowery’ego. Nie jest to łatwe kino, bo wymagające od widza uwagi i skupienia, ale szczodrze wynagradzające ten wysiłek. „A Ghost Story” niejednego odbiorcę odrzuci, bo jest to film oparty na długich ujęciach, często pozbawionych dialogów, a do tego zamknięty w format 4:3 z zaokrąglonymi rogami kadru. Kino artystyczne pełną piersią. Na papierze może to brzmieć jak kolejny wydumany pretensjonalny eksperyment, jakich pełno w programach festiwali filmowych, ale Lowery udowadnia, że problemem większości tych filmów nie jest powolne tempo, tylko brak ciekawego pomysłu na sprzedanie tego odbiorcy. „A Ghost Story” to genialny pomysł, a jego wielkość tkwi w sięgnięciu po prostą ideę i rozwinięcia w coś niesamowicie złożonego, wciąż jednak sprawiającego wrażenie nieskomplikowanej błahostki.

Główna idea: film o facecie ubranym w prześcieradło z wyciętymi otworami na oczy. No wiecie, najprostszy halloweenowy kostium dla pięciolatka. Wewnątrz prześcieradła – tegoroczny zdobywca Oskara, Casey Affleck. Na ekranie partneruje mu ta fajniejsza z sióstr Mara, czyli Rooney. Aktorzy wcielają się w ekranową parę, o imionach minimalistycznie skróconych do liter: C i M. C jest nieco oderwany od rzeczywistości, pochłonięty piosenkami, które komponuje. M musi podejmować większość decyzji, aktualnie pakuje ich rzeczy do pudeł, szykując wszystko do przeprowadzki z małego domku. Pewnego dnia C ginie w wypadku samochodowym, M ogląda jego zwłoki w szpitalu, przykrywa je prześcieradłem i odchodzi. Po chwili C wstaje, okryty już białym płótnem. Snuje się korytarzem. Ludzie w szpitalu nie zwracają na niego uwagę. Otwiera się przed nim portal, wpatruje się w niego, ale nie przechodzi na drugą stronę. Jeszcze nie jest gotowy opuścić tego świata. Udaje się więc do swojego domu.

Jeżeli pomyśleliście teraz z niepokojem o takich lekkich komediach jak „Uwierz w ducha” i „Tata duch”, to mogę uspokoić, zupełnie nie ten klimat. Jeżeli już to raczej krzyżówka horroru z kinem filozoficznym. A zatem horror egzystencjalny? I tak, i nie, bo Lowery jedynie flirtuje z gatunkiem, nieco się bawiąc jego regułami, a chwilami wywraca je do góry nogami, przedstawiając wydarzenia z perspektywy ducha.


„A Ghost Story” to opowieść o niespokojnej duszy, która nie jest jeszcze gotowa, żeby zostawić za sobą życie, ukochaną i dom. Wraca więc do niego, obserwuje w milczeniu partnerkę, jej cierpienie, smutek, ale też stopniową akceptację poniesionej straty i pierwsze kroki w kierunku przyszłości bez C. I wtedy staje się jasne, że to nie jest historia o tragedii, która rozdzieliła C i M, ambicje Lowery’ego nie kończą się na tym. Jest to opowieść o zagubionych duszach, które z jakiegoś powodu postanowiły pozostać na Ziemi, przywiązując się na stałe do jakiegoś miejsca, które kojarzyło się z czymś szczęśliwym, z konkretnym momentem w życiu albo osobą, której nie zdążyli czegoś powiedzieć, pożegnać się, przytulić. Czas jednak ma własne plany. I nie ma litości.

Początkowo dla C minuty trwają wieczność, nagle jednak dni zmieniają się w sekundy, następnie w tygodnie, miesiące, lata, dekady… Czas pędzi, zmienia się dom C, zmieniają ludzie, którzy go zamieszkują, zmienia się okolica i świat. Nie zmienia się tylko C, wciąż obsesyjnie poszukujący jakiegoś „podsumowania”. Czas staje się pojęciem bardzo względnym, bohater żyje w stanie zawieszenia, a zarazem potrafi egzystować poza linearnym postrzeganiem linii czasu. On zawsze był, jest i będzie częścią domu, który „nawiedza”.

Dużą zaletą scenariusza Lowery’ego jest brak łopatologicznego tłumaczenia założeń twórcy. Reżyser wykłada na stół wszystkie informacje potrzebne do zrozumienia historii, od odbiorcy już jednak zależy, czy poświęci filmowi dość uwagi żeby to dostrzec. Nie jest to też przykład filmu, który stoi tylko jedną ideą, której wszystko jest podporządkowane i nie pozostaje już miejsca na nic innego. Lowery potrafi się w subtelny sposób zabawić wyjściowym pomysłem. Delikatnie balansuje też na granicy kilku gatunków filmowych, nigdy jednak nie odbija zbyt daleko od głównego trzonu historii, nie pozwalając na to, żeby postmodernistyczne zabawy z formą i autoironiczny ton zaburzyły kontemplacyjny nastrój historii. Nie traktuje filmu ze śmiertelną powagą, co nie znaczy, że nie traktuje poważnie tego, co chciał opowiedzieć odbiorcy. Piękne, mądre, poruszające, kino kontemplacyjne.

1 komentarz:

  1. Oh - właściwie na tym mogłabym zakończyć, ale nie. Uwielbiam filmy z niedopowiedzeniami. Nie z otwartymi zakończeniami, a z niedopowiedzeniami właśnie (jak w teatrze, mniam).Ten taki jest i jest to jeden z najlepszych filmów, jakie ostatnio obejrzałam. Rozpłynęłam się w obrazie, w długaśnych, prostych scenach, w minimalnej ilości dialogów. Film "snuj", jak takie nazywam, ale po obejrzeniu czułam się, jakby ktoś oparzenie polał mi zimną wodą. Pełna satysfakcja.


    Poza tym chciałam poinformować, że bardzo cieszę się, że trafiłam na tego bloga, bo szukam inspiracji do wynajdywania kolejnych ciekawych (i czasem rozrywkowych) tytułów, ale... BATY za spoilery. Gdybym najpierw przeczytała przed obejrzeniem - zamordowałabym za zdradzenie takiego mnóstwa treści !

    OdpowiedzUsuń