czwartek, 3 sierpnia 2017

Atomic Blonde - recenzja


No co tu dużo mówić, dostałem to, czego się spodziewałem. Jest dobrze. Film jest efekciarskim skrzyżowaniem współczesnego „realistycznego” kina szpiegowskiego z radosną napierdalanką ubarwioną przesadzonymi scenami akcji. Jest w tym wyczuwalny duch powieści szpiegowskich Johna Le Carrè, ale to raczej naturalne (i dość luźne) skojarzenie zważywszy na czas i miejsce akcji.

„Atomic Blonde” to jednak przede wszystkim John Wick w spódnicy, w przeciwników wchodzi jak w masło, maltretując, szlachtując, dźgając i dziurawiąc ich przy pomocy wszystkiego, co tylko wpadnie w ręce. Charlize Theron jest zjawiskowa w tym filmie, nie sposób oderwać od niej wzroku - przepiękna, wysportowana, zabójczo skuteczna, bogini wojny. Aktorka spędziła nieskończone godziny na sali treningowej i to widać. David Leitch z fascynacją śledzi każdy ruch Szarlizy, nie spiesząc się z cięciami montażowymi, napawając się wszystkimi wygibasami aktorki. W popisowej (długiej) scenie akcji opowiada przy pomocy jednego ujęcia, co prawda ściemnionego, złożonego z kilku oddzielnych, ale wysyłającego wyraźny sygnał – tutaj nie było miejsca dla kaskaderki, Blondyna musiała sobie radzić sama.

Film wygląda bardzo ładnie, kostiumy są piękne, a noszące je aktorki jeszcze piękniejsze. Wątek miłosny pomiędzy Blondyną i Francuzką (Sofia Boutella) kipi od seksualnego napięcia w scenach „łóżkowych”, ale zarysowany jest dość szczątkowo. Jest to jednak zrozumiałe, w tym fachu nie ma miejsca na prawdziwe uczucia, bo każdy próbuje coś ugrać na swoją korzyść. Scenariusz sili się na zwroty akcji, które można jedynie zbyć machnięciem ręki, bo cała intryga obraca się wokół motywu, który już wielokrotnie był katowany w tym gatunku. Zważywszy jednak na to, że fabuła przede wszystkim służy do rzucania bohaterkę w kolejne efektowne sceny akcji, nie przeszkadza to w dobrej zabawie.

Leitch w zauroczeniu prezentuje efektywność bojową bohaterki, ale też nie ucieka z kamerą, gdy przychodzi do rozliczenia rachunku strat. Blondyna rozdaje ciosy na lewo i prawo, ale też zbiera solidne cięgi, a każdy raz zebrany w boju ma swoje odbicie na jej ciele - poturbowanym, poharatanym, niemiłosiernie posiniaczonym.

„Atomic Blonde” to solidna wakacyjna rozrywka. Niespecjalnie oryginalna, ale całkiem stylowa, żywiołowa, ubarwiona wprawdzie oczywistymi piosenkami, bynajmniej nie przeszkadza to jednak w radosnym tupaniu nogą i delektowaniu się przebojowymi utworami z lat 80. Neonowy cukierek, który sprawia dużo przyjemności i nie rozpuszcza się zbyt szybko w ustach.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz