sobota, 14 października 2017

American Film Festival 2017: Filmy, które warto zobaczyć



Kilka dni temu opublikowano program ósmej edycji American Film Festival. Na imprezie niestety nie dam rady się pojawić, ale przejrzałem sobie z ciekawości listę filmów i odkryłem, że sporo tytułów już widziałem w Cannes, brytyjskich kinach i serwisach streamingowych oraz na festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty. Postanowiłem więc, wzorem podobnego artykułu opublikowanego przed rozpoczęciem sprzedaży biletów na Nowe Horyzonty, ułożyć listę filmów, które warto zobaczyć podczas festiwalu. Całość podzieliłem na dwa zestawy. W pierwszym wymieniam filmy, które nie miały jeszcze premiery w polskich kinach, niektóre z nich dotrą do Polski niebawem, jeden nawet w trakcie festiwalu, a drugi raptem kilka dni później, ale wszystkie warto zobaczyć. Muszę jednak ostrzec, że „mother!” zdecydowanie podzieli widzów i zarobi wiele negatywnych ocen, więc oglądacie na własne ryzyko. W drugim zestawie są filmy, które gościły już w polskich kinach, większość z nich można dostać na DVD, ale jeżeli ktoś jeszcze czegoś nie widział to zdecydowanie warto nadrobić zaległość i skorzystać z okazji do zobaczenia tego na dużym ekranie.


FILMY, KTÓRE WARTO ZOBACZYĆ:

A Ghost Story (reż. David Lowery)

Jestem zachwycony nowym filmem Davida Lowery’ego. Nie jest to łatwe kino, bo wymagające od widza uwagi i skupienia, ale szczodrze wynagradzające ten wysiłek. „A Ghost Story” niejednego odbiorcę odrzuci, bo jest to film oparty na długich ujęciach, często pozbawionych dialogów, a do tego zamknięty w format 4:3 z zaokrąglonymi rogami kadru. Kino artystyczne pełną piersią. Na papierze może to brzmieć jak kolejny wydumany pretensjonalny eksperyment, jakich pełno w programach festiwali filmowych, ale Lowery udowadnia, że problemem większości tych filmów nie jest powolne tempo, tylko brak ciekawego pomysłu na sprzedanie tego odbiorcy. „A Ghost Story” to genialny pomysł, a jego wielkość tkwi w sięgnięciu po prostą ideę i rozwinięcia w coś niesamowicie złożonego, wciąż jednak sprawiającego wrażenie nieskomplikowanej błahostki.

Dużą zaletą scenariusza Lowery’ego jest brak łopatologicznego tłumaczenia założeń twórcy. Reżyser wykłada na stół wszystkie informacje potrzebne do zrozumienia historii, od odbiorcy już jednak zależy, czy poświęci filmowi dość uwagi żeby to dostrzec. Nie jest to też przykład filmu, który stoi tylko jedną ideą, której wszystko jest podporządkowane i nie pozostaje już miejsca na nic innego. Lowery potrafi w subtelny sposób zabawić się wyjściowym pomysłem. Delikatnie balansuje też na granicy kilku gatunków filmowych, nigdy jednak nie odbija zbyt daleko od głównego trzonu historii, nie pozwalając na to, żeby postmodernistyczne zabawy z formą i autoironiczny ton zaburzyły kontemplacyjny nastrój historii. Nie traktuje filmu ze śmiertelną powagą, co nie znaczy, że nie traktuje poważnie tego, co chciał opowiedzieć odbiorcy. Piękne, mądre, poruszające, kino kontemplacyjne.



The Killing of a Sacred Deer/Zabicie świętego jelenia (reż. Yorgos Lanthimos)

Nie będę owijać w bawełnę - to mój ulubiony film Yorgosa Lanthimosa („Kieł”, „Lobster”). Miłośnicy poprzednich muszą jednak wiedzieć, że w porównaniu do nich jest to kino ugładzone, przystępniejsze w odbiorze, wciąż zbyt „dziwne” dla widza masowego oraz entuzjasty horrorów (a niewątpliwie w kierunku tego właśnie gatunku historia skręca po pierwszych 30 minutach), ale z całą pewnością już nie tak szokujące, dziwaczne i absurdalne. Co nie znaczy, że Grek całkowicie zrezygnował ze wszystkich wymienionych. Szczególnie absurdu nie brakuje w filmie, czego kulminacją będzie pewne rozwiązanie fabularne w finale historii.

„The Killing…” wygląda fenomenalnie. Styl zdjęć Thimiosa Bakatakisa umiejscowiłbym gdzieś pomiędzy filmami Stanleya Kubricka, a tym co Emmanuel Lubezki robił w ostatnich filmach Terrence’a Malicka. Kamera często obserwuje bohaterów z dystansu, czasem z żabiej perspektywy, czasem wisi gdzieś w powietrzu ponad ich głowami albo ustawiona jest z boku, jakby operator udawał, że w sumie nie jest tym wszystkim zainteresowany i znalazł się tutaj zupełnym przypadkiem. W jednym ujęciu, moim ulubionym, dramatyczną sytuację na ruchomych szpitalnych schodach przedstawia natomiast z lotu ptaka. Cudowne. Początkowo, zanim sytuacja zaczyna robić się poważna, a nastoletni bohaterowie spacerują sobie (jeszcze) beztrosko na powietrzu, Bakatakis pozwala obrazowi odetchnąć pełną piersią, stawia na szerokie ujęcia, żywe kolory, ogrzewa ekran promieniami słońca i kojącą zielenią. Później robi się mroczniej, ale równie ciekawie (i ładnie) od strony wizualnej.

I na tym w zasadzie powinienem zakończyć, bo nie chciałbym zdradzić zbyt wiele, a film oferuje kilka fajnych niespodzianek i zabawnych momentów (scena z „metaforą”!), które warto zobaczyć samemu. Nie jest to tytuł, które przypasuje każdemu, bo jednak u podstaw jest to wciąż kino artystyczne, nieco przystępniejsze od „Kła”, mniej absurdalne od „Lobstera”, ale równie pomysłowe i szalone jak pozostałe filmy Lanthimosa.



mother! (reż. Darren Aronosky)

Seans „mother!” jest niewątpliwie pamiętnym kinowym doświadczeniem, i to niekoniecznie przyjemnym, o czym świadczą reakcje widowni. Film Aronosky’ego jest zagadkowy, surrealistyczny, a chwilami wręcz szokujący, szczególnie jeżeli odbiorca należy do osób nadwrażliwych. Pierwsza godzina filmu usypia nieco czujność, historia i zachowania postaci szybko robią się dziwaczne, ale na tamtym etapie oglądania tli się jeszcze w odbiorcy nadzieja, że istnieje racjonalne wytłumaczenie i całość zostanie spięta w sensowny sposób. I rzeczywiście, jest klamra spinająca, ale osoby twardo stąpające po ziemi raczej nie będą z niej zachwyceni. W drugiej połowie filmu, a zwłaszcza w ostatnich 30 minutach, Aronofsky rozpętuje ekstrawagancką orgię surrealistycznych obrazów i iście apokaliptycznych wydarzeń, które nabierają coraz większej masy absurdu z każdą kolejną minutą filmu. I wtedy staje się jasne, że nie mamy do czynienia z historią o ludziach, ale metaforą, albo raczej – METAFORĄ! I ciężko się dziwić, że film zbiera baty od dnia premiery, bo jeżeli widzowie przychodzą do kina na horror, a zostają spałowani brutalną serią alegorycznych artystycznych majaków reżysera, to później lecą z ognistymi zażaleniami do internetu. Jest to sytuacja nieco podobna do „To przychodzi po zmroku”, którego kampania reklamowa również była skierowana do niewłaściwych odbiorców, ale w tym przypadku jest gorzej, bo jeżeli nie załapie się, o co twórcy chodziło, zaliczy się dwugodzinną fantazmatyczną jazdę bez trzymanki, która nie będzie trzymała się kupy.

Bardzo łatwo jest nie załapać, o co tak w zasadzie chodziło Aronofsky’emu, bo znając klucz interpretacyjny, robi się przeciągłe: „aaaaaaha, no tak” i wszystko zaczyna układać się w spójną całość, ale jest to zarazem na tyle abstrakcyjne, że nie znając podpowiedzi, nasze skojarzenia mogą podążyć w kilku innych kierunkach, co wpłynie znacząco na odbiór filmu. Reżyser najwyraźniej zrozumiał, że poniósł porażkę w tej materii, bo zanim film zdążył zagrzać sobie miejsce w kinach, jego twórca, a także aktorzy i członkowie ekipy, zabrali się za jego wyjaśnianie i podpowiadanie widowni tego, jak należy go rozumieć. Sytuacja nieco kuriozalna, ale zarazem należy dodać, że wiedząc w jakim kierunku należy spoglądać, zaczyna się doceniać pomysłowość i odwagę Aronofsky’ego, a także studia filmowego, które zdecydowało się wyłożyć na to pieniądze. „mother!” to dzieło ambitne, oryginalne, intrygujące, pięknie zrealizowane, ale zarazem przeszarżowane, nieprzemyślane, bo nie oferujące widzowi czytelnego drogowskazu, wymagające przewodnika, który poratuje zagubionych biedaków. Jeżeli ktoś wykaże się wystarczającą dawką dobrej woli i samozaparcia, żeby podjąć próbę zrozumienia wizji reżysera, albo wyszukać sobie klucz interpretacyjny, ten doceni „mother!”, bo to kino niewątpliwie autorskie i pobudzające na wielu poziomach, ale niestety wymagające odrobienia zadania domowego albo talentu do nieco abstrakcyjnej analizy fabuły.



The Right Stuff/Pierwszy krok w kosmos (reż. Philip Kaufman)

„Pierwszy krok w kosmos” ciężko jest nazwać nowym odkryciem, wręcz przeciwnie, to najstarszy film w tym tekście. Powinien w zasadzie trafić do drugiego zestawu, ale postanowiłem go wyróżnić, bo jest już dość zapomnianą produkcją, co jest haniebne, zważywszy na jakość filmu i jego wartość merytoryczną.

Historia opowiada o dwóch istotnych momentach z ubiegłego stulecia: złamaniu bariery dźwięku oraz początkach lotów załogowych w kosmos. Pierwszy rozdział filmu zabiera nas do końcówki lat 40. i pokazuje okupione życiem pilotów próby przekroczenia prędkości dźwięku oraz późniejsze ustanawianie kolejnych rekordów prędkości dźwięku, aż do osiągnięcia granic wytrzymałości pilotów i ówczesnych maszyn. Następnie historia skupia się na programie kosmicznym z lat 50. i wyścigu mocarstw w próbach podboju kosmosu. Inicjuje to wszystko misja Sputnika, czyli wyniesienie przez Rosjan na orbitę pierwszego sztucznego satelity, co powoduje panikę po stronie amerykańskiej. Owocuje to rozciągniętą na wiele lat historią przygotowań do lotu, wyczerpujących treningów i testów wytrzymałościowych, kolejnych niepowodzeń przy startach prototypowych rakiet kosmicznych, wysłania w kosmos pierwszej małpy, następnie człowieka, a w końcu pierwszych pełnych okrążeń ziemskiego globu.

„The Right Stuff” jest kopalnią historycznej wiedzy, a przy tym wciągającą opowieścią, która nie zaniedbuje bohaterów, cierpliwie buduje złożone relacje pomiędzy nimi, rozciągając tym samym sieć emocjonalnych powiązań i przekonującej wspólnoty. Nie bez znaczenia jest też wpływ jaki „Pierwszy krok w kosmos” miał na kino. Historia niesfornej załogi przygotowującej się do lotu w kosmos to niewątpliwe źródło inspiracji dla filmów takich jak „Armageddon”, zaś konstrukcja fabularna i sposób opowiadania o eksploracji kosmosu stanowiły później wzór dla Christophera Nolana przy pracach nad filmem „Interstellar”, czego zresztą brytyjski reżyser nie ukrywał.

Kończąc, warto wspomnieć jeszcze szybko o obsadzie, która jest niesamowita, chociaż większość nazwisk miała dopiero zaistnieć w świadomości odbiorców: Sam Shepard (nominowany do Oskara), Scott Glenn, Ed Harris (który ma na koncie jeszcze „Apollo 13” i… „Grawitację”), Dennis Quaid, Lance Henriksen oraz Jeff Goldblum. Wszyscy młodzi, pełni wigoru i gotowi na podbój Hollywood. Nikt tutaj nie odstaje, nie wszyscy dostali jednak wystarczająco dużo czasu ekranowego, żeby prawdziwie zabłysnąć. Szczególnie ujmujący jest młody Quaid, czarujący swym szelmowskim uśmiechem i bijąca od niego pozytywną energią.



The Florida Project (reż. Sean Baker)

Nowy film Seana Bakera pod pewnymi względami przypomina „Mandarynkę”. iPhone’owy osprzęt zastąpiły profesjonalne kamery, a zamiast bandy krzykliwych prostytutek mamy grupę małych dzieci, ale jest to historia opowiadająca o podobnym środowisku - amerykańskiej biedocie, żyjącej w tanich, ciasnych, motelowych pokojach, zarabiającą na życie kombinatorstwem, prostytucją i dorywczymi zajęciami. Szczytem marzeń jest stała praca w charakterze kelnerki, bo pieniądze z tego wprawdzie małe, ale przynajmniej jedzenie można wynieść i jeszcze podrzucić coś znajomym.
Film jest równie krzykliwy, co poprzedni projekt Bakera, bo trójka dzieci, głównych bohaterów filmu, zapewnia stały (wysoki) poziom decybeli. Dzieciaki, pozostawione samopas, cały czas się gdzieś przemieszczają, niestrudzenie poszukując nowych sposobów na zabicie nudy w położonym na uboczu miasta motelowym kompleksie. W efekcie ciągle wpadają w jakieś kłopoty. Ich prawdziwym opiekunem jest zaskakująco cierpliwy i opanowany menadżer hotelu (Willem Dafoe). W tym dość patologicznym środowisku to właśnie Dafoe robi za ostoję normalności, przywołując innych do porządku, ze stoickim spokojem znosząc wybryki dzieci oraz dorosłych mieszkańców kompleksu.
„The Florida Project” jest zabawny i tętni energią. Jest to żywy świat pełen krzykliwych barw, głośnej muzyki, hałaśliwych ludzi oraz skrajnych emocji. W drugiej godzinie chwilami bywa to męczące, bo stale rozrabiające i strasznie rozwrzeszczane dzieciaki sprawiają, że głowa zaczyna puchnąć. A kłótliwi dorośli bynajmniej nie pomagają. No cóż, samo życie.



You Were Never Really Here/Nigdy cię tu nie było (reż. Lynne Ramsay)

Nowy film Lynne Ramsay („Musimy porozmawiać o Kevinie”) stanowi wyzwanie dla odbiorcy. Reżyserka wychodzi od skrzyżowania fabuły „Uprowadzonej” z ostatnimi dokonaniami Nicolasa W. Refna (a konkretnie to tymi zrobionymi do spółki z Goslingiem), ale idzie o krok dalej, tworząc zagadkowe artystyczne dzieło, w którym eksperymentuje z formą i konstrukcją fabularną, testując jak niewiele informacji można pokazać, a jednocześnie zbudować bogaty fundament psychologiczny dla głównej postaci. Nieuważny widz może poczuć się podczas seansu nieco zagubiony, ale Ramsay mówi o przeszłości bohatera całkiem sporo, problem w tym, że to są tylko skrawki istotnych wydarzeń, które trzeba już sobie poukładać samemu, często dopowiadając do nich kontekst, oczywiście bazując na otrzymanych wcześniej informacjach. „You were never really here” to kino brutalne, klimatyczne, interesujące wizualnie, bardzo pomysłowe, ale zarazem niedookreślone, jakby złożone z kilku różnych historii, składających się na „filmowy trip”, będący nieco odrealnionym doznaniem kinowym, które należy odbierać na poziomie nie tyle intelektualnym, co raczej intuicyjnym, zawierzając wskazówkom udzielanym przez panią przewodnik.



I am not your Negro/Nie jestem twoim murzynem (reż Raoul Peck)

Podczas tegorocznych Oskarów o statuetkę w kategorii najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny rywalizowały dwa tytuły opowiadające o amerykańskim rasizmie i historii napięć społecznych na tym tle. Wygrał „O.J.: Made in America”, blisko ośmiogodzinny dokument, kompleksowo i głęboko wgryzający się w temat procesu Simpsona, obgryzający go starannie ze wszystkich stron, a na koniec starannie wylizujący resztki. Poznajemy w nim nie tylko przebieg procesu stulecia, krwawe szczegóły okrutnej zbrodni i najsłynniejsze elementy medialnego cyrku, ale też niemniej istotny element, wręcz fundamentalny, jeżeli chcemy zrozumieć późniejszą skandaliczną decyzję ławy sędziowskiej, czyli historię napięć rasowych w USA. Szczególnie dużo czasu poświęca się zbrodniom i wykroczeniom przeciwko czarnej społeczności, jakich dopuszczali się policjanci z L.A. Jest to rzecz niezbędna do pełnego zrozumienia wydarzeń z końca ubiegłego wieku.

„I am not your Negro” słusznie przegrało z nim rywalizację o Złotego Rycerza, ale bynajmniej nie znaczy to, że jest złym filmem. Wręcz przeciwnie, co więcej, stanowi ładne uzupełnienie do niego, ale to innego rodzaju filmowe doświadczenie, bardziej poetyckie, empiryczne i duchowe, jak poznawcze. Hipnotyzująca narracja (Samuel L. Jackson) zabiera odbiorcę w podróż przez historię czarnoskórych w USA. Jest to równie delikatne w formie, co przygnębiające w treści. Warto.



Kończąc temat nowości, które nie miały jeszcze okazji trafić do polskich kin, muszę jeszcze krótko wspomnieć o dwóch filmach.

„The Big Sick” („I tak cię kocham”) to swoisty rewers „Ja cię kocham, a ty śpisz”. Facet poznaje kobietę, zaczynają się ze sobą spotykać, ale rozdzielają ich różnice kulturowe, albo raczej jego rodzicie, którym nie ma odwagi powiedzieć o swojej partnerce. Kumail jest z Pakistanu i jedyną dziewczyną, jaką rodzina zaakceptuje, może być pakistańska muzułmanka. Gdy już wydaje się, że temat jest zamknięty, a związek zakończony, Emily okazuje się być ciężko chora i zostaje wprowadzona w stan śpiączki klinicznej. Zamieszany w to Kumail poznaje jej rodziców i nawiązuje się pomiędzy nimi bliższa relacja. Urocza, zabawna i lekka komedia romantyczna oparta na faktach.

„Good Time” to nowy film braci Safdie. Rodzeństwo nie ma jeszcze wyrobionej marki w świecie kina, ale bywalcy festiwali filmowych mogą kojarzyć ich poprzedni film „Heaven knows what” („Bóg wie co”), który można było chociażby zobaczyć w konkursie głównym na zeszłorocznych Nowych Horyzontach. „Good Time” to intensywny, teledyskowy, narkotyczny trip w formie dramatu sensacyjnego, który zabiera na nocną przejażdżkę ulicami Nowego Jorku w towarzystwie Roberta Pattinsona. Warto dodać, że to najlepsza rola w jego karierze, a w filmie pojawia się jeszcze Jennifer Jason Leigh i Barkhad Abdi.


FILMY, KTÓRE WARTO NADROBIĆ:


Manchester by the Sea (reż. Kenneth Lonergan)

Mały wielki film. Przeglądając opinie o tym filmie, bardzo często trafiamy na ten zwrot. I rzeczywiście, jest to najlepsze podsumowanie tego niesamowicie intymnego, spokojnego i emocjonalnie dojrzałego dramatu Kennetha Lonergana. Scenariusz „Manchester by the Sea” to mała perełka. Historia prowadzona jest dwutorowo, wydarzenia współczesne pobudzają w pamięci Lee czasy przeszłe. Lonergan umiejętnie odsłania kolejne elementy układanki, idealnie kontrastując ponury klimat filmu z humorystycznymi zdarzeniami, dialogami i zachowaniami postaci. Czasem to ciepłe w wymowie wspomnienia z przeszłości stanowią kontrapunkt dla ponurej teraźniejszości, a czasem na odwrót, a bywa, że po prostu jest źle i już, trzeba jakoś przeżyć kolejny dzień w nadziei, że przyjdą jeszcze jakieś lepsze.

„Manchester by the Sea” to film powolny, kino nastroju złożone ze skrawków codziennego życia, szczerze opowiedzianych i bez przesadnego dramatyzowania wydarzeń. Historia przypominająca, że ludzie to skomplikowane istoty, które skrywają w sobie wiele niezaleczonych ran, a na zachowanie każdego dorosłego człowieka składa się całe życie doświadczeń, tych bolesnych, ale i tych radosnych. U niektórych osób te pierwsze okazują się być jednak zbyt dotkliwe, żeby się z nich w końcu otrząsnąć i zacząć czerpać z tych drugich.



American Honey (reż. Andrea Arnold)

Brytyjska reżyserka, Andrea Arnold (autorka m.in. bardzo dobrego „Fish Tank” oraz „Wichrowych wzgórz”), po raz pierwszy opowiada o Stanach Zjednoczonych. Już od pierwszych minut, gdy główna bohaterka nurkuje w śmietniku pobliskiego marketu w poszukiwaniu niedawno przeterminowanego jedzenia, wiadomo, że może Arnold i przeniosła się z kamerą za ocean, ale wrażliwość na problemy społeczne i zainteresowanie przedstawicielami jego biedniejszych warstw nie zmieniło się.

„American Honey” to jeden z tych filmów, które wymagają od widza cierpliwości. Arnold stawia na niespieszne tempo, snując opowieść powoli i cierpliwie. Lubi się czasem zawiesić na jakimś detalu, kadr jest ściśnięty, a kamera rozedrgana, prowadzona z ręki, czasem nawet korygowana podczas ujęcia. Nadaje to surowego, realistycznego stylu, umieszczając nas w samym środku wydarzeń, ale oczywiście nie każdemu przypadnie do gustu. Nie jest to jednak klasyczny festiwalowy snuj. Odbiorcę do życia pobudza energetyczna muzyka, bohaterowie nie wałęsają się bezcelowo po ekranie, ciągle coś się dzieje, a do tego przyjemnie się na to patrzy, bo ładne zdjęcia skąpane są w ciepłych słonecznych barwach, albo rozświetlane blaskiem fajerwerków i ognisk. Nie jest to jednak kino nastawione na dramatyczne wydarzenia i szokujące twisty. Śledzimy życie wędrownej komuny, ich powtarzalne rytuały, wewnętrzne relacje, drobne przygody, beztroski styl życia, cieszenie się chwilą i niemyślenie o dniu jutrzejszym. Łatwo ich polubić, poczuć się członkiem ich komuny, niemym obserwatorem, który chętnie powałęsałby się w ich towarzystwie po Stanach Zjednoczonych. Jeżeli ktoś jednak nie poczuje tej więzi, wtedy seans może mu się nieznośnie dłużyć, bo to kino nastroju, a nastrój albo się łapie, albo nie.



Paterson (reż. Jim Jarmusch)

Nuda i monotonność dnia codziennego podniesione do rangi sztuki. Jim Jarmusch mistrzowsko opanował sztukę operowania „kinem nastroju”, bo to przecież sztuka, żeby film, w którym za nagły twist robi awaria autobusu, a za scenę akcji wymachiwanie w barze zabawkowym pistoletem, nawet przez moment nie irytował widza i nie kusił do zerkania co kilka minut na zegarek. „Paterson” to film zabawny, wielokrotnie wywołujący uśmiech na twarzy, puszczający do nas oko (w jednej scenie autobusem bohatera jadą Suzy i Sam, bohaterowie „Moonrise Kingdom” Andersona, starsi już o kilka lat, dyskutujący o korzeniach dziewiętnastowiecznego włoskiego anarchizmu), uwodzący i czarujący.



It comes at night/To przychodzi po zmroku (reż. Trey Edwards Shults)

Zaskoczył mnie ten film. Poszedłem na horror w multipleksie, wyszedłem z ambitnego filmu niezależnego, oglądając się za ramię, czy aby przypadkiem nie przeniosło mnie podczas seansu do kina studyjnego. Nie dajcie się zwieść zwiastunowi oraz minimalistycznemu, mrocznemu plakatowi – groza w tym filmie jest obecna, ale nie spodziewajcie się poczwar wyskakujących zza rogu. Reżyser bardzo skąpo dawkuje informacje, pozwalając odbiorcy na snucie domysłów. Jedno jest pewne, trafiliśmy do postapokaliptycznej rzeczywistości. Amerykanie zostali zdziesiątkowani jakimś wirusem, który najwyraźniej przenosi się głównie przez kontakt cielesny, ale najwyraźniej szkodliwe są również zarodniki unoszące się w powietrzu, bo bohaterowie często korzystają z masek przeciwgazowych.

Trey Edward Shults umiejętnie buduje nastrój paranoi i grozy. Atmosfera jest chwilami bardzo gęsta, skrzypiące dechy, skąpe oświetlenie i klimatyczna muzyka sprawiają, że mimowolnie poprawiamy się w fotelu. Zdjęcia plenerowe, z kadrami wypełnionymi drzewami, prowokują do wypatrywania w tle czegoś, bo przecież to horror, co nie? Więc należy się spodziewać jakiegoś zagrożenia. Ulegamy więc poniekąd paranoi bohaterów, a może po prostu dobrze wiemy, że jesteśmy zwodzeni przez sprytnego reżysera, który w każdej chwili może nam przyłożyć w głowę czymś mocnym. I przywala, ale przede wszystkim ponurym klimatem i sposobem w jaki ukazuje relacje międzyludzkie w okresie zagłady cywilizacji. Nie opowiada o niczym nowym, wszystko to już było wielokrotnie portretowane w niezliczonych filmach, serialach, grach, książkach i komiksach. Wielokrotnie pomyśli się o „The Walking Dead”, zarówno tym telewizyjnym, jak i komiksowym, ale historia rodziny Paula może być równie dobrze kolejnym zapiskiem paskudnych wspomnień odnalezionych na nuklearnych pustkowiach „Fallouta” albo w porośniętym dziką roślinnością domostwem z „The Last of Us”. Shults nie odkrywa przed nami niczego nowego, ale pogłębiony portret psychologiczny bohaterów, oraz Joel Edgerton w szczytowej formie (choć bardzo oszczędnie stosujący środki aktorskiego wyrazu), nie pozwolą szybko wyrzucić z pamięci opowieści o rodzinie Paula.

I ostatniej sceny filmu...



The Room (reż. Tommy Wiseau)

Na koniec, nieco przewrotne, nie tylko najgorszy film w programie, ale wręcz jeden z najgorszych w historii kina. Podczas festiwalu będzie można zobaczyć „The Disaster Artist” Jamesa Franco, film bardzo dobrze oceniany przez krytyków, który opowiada o realizacji „The Room”. Gdy tylko o tym usłyszałem, miałem nadzieję, że organizatorzy pokażą również „dzieło” Tommy’ego Wiseau, bo jest to coś, czego warto doświadczyć z żywo reagującą festiwalową publicznością.

Niezaprzeczalnie jest to twór niepowtarzalny, choć zarazem przetwarzający materiał z kilku dekad amerykańskich oper mydlanych. Film o powitaniach, zrobiony przez gościa, który "warsztatu" uczył się oglądając "Pamiętnik Czerwonego Pantofelka" i teledyski Boyzone. Scenom seksu Wiseau poświęca równie wiele uwagi, co dbaniu o to, żeby każdy z każdym się tutaj ładnie przywitał w każdej możliwej scenie. Wszystkie wyglądają jak lekki erotyk z lat 90., coś pomiędzy wczesnym pasmem na Polonii 1, a okolicą północy na Polsacie. Fabuła jest szczątkowa. Jeżeli Wiseau akurat nie próbuje spenetrować pępka swojej zdradliwej kobiety to łazi po dachu i rzuca piłką z kolegami.

Łażeniu po dachu warto się przyjrzeć bliżej, bo jest to pierwszy przykład tego, że Dolina Niesamowitości może dotyczyć nie tylko istot wygenerowanych w komputerze, ale również krajobrazu wrzuconego na green screenie. Nie wiem jakiej czarnej magii dokonano przy importowaniu obrazu w tle, ale z przynajmniej dwa razy (gdy ktoś wchodził na dach) przez ułamek sekundy zaszalał mi błędnik, a z całą pewnością nie wypiłem podczas seansu dość rumu, żeby winić za to procenty.

„The Room” każdy kinoman powinien potraktować jak pierwszą butelkę wódki, coś czego kiedyś trzeba doświadczyć, a później odchorować. Nie wyobrażam sobie do tego lepszych warunków, jak na sali pełnej kinomanów, którzy zapewne będą mieli konkretną śmiechawę. I słusznie.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz