Nowy film Scotta Coopera („Crazy Heart”, „Out of the Furnace”, „Black Mass”) zaczyna się cytatem D. H. Lawrence’a. „Amerykańska dusza jest twarda, wyizolowana, stoicka i zabójcza. Jeszcze nie zmiękła.” Zanim reżyser przejdzie do wgryzania się w ten temat, uderza widza po głowie mocną sceną otwierającą. Farma pośrodku niczego, drewniane domostwo, mała zagroda z końmi, małżeństwo, dwie córki, które uczą się angielskiego pod okiem matki (Rosamund Pike), doglądającej jednocześnie noworodka. Sielanka, którą niszczy najazd Komanczów. Zanim prolog dobiegnie końca, mąż będzie leżeć ze strzałą w plecach, oskalpowany i martwy, porzucony przed wejściem do domu, który wkrótce spłonie, ciała córek będą leżeć niewiele dalej, a ich przerażona matka ukrywać się w lesie z martwym noworodkiem w rękach. Witamy na Dzikim Zachodzie.
Cooper, świadomy krzywd, jakie klasyczne westerny uczyniły rdzennym mieszkańcom Ameryki, zaraz równoważy to kolejną sceną, w której amerykańska armia znęca się nad schwytanymi czerwonoskórymi. Przygląda się temu niewzruszony kapitan Blocker (Christian Bale). Blocker to już weteran, który w życiu schwytał, ale też wyrżnął, wielu Indian. Jego przeszłość spływa krwią, ale teraz to już człowiek zmęczony wojaczką, oczekujący już spokojnej emerytury. Nienawidzi Indian, ale dali mu ku temu wiele powodów, bestialsko mordując wielu jego przyjaciół, a jego samego pozostawiając kiedyś z włóczniach wbitą w bebechy. On też nie był jednak aniołem o czym świadczy jego reputacja w wojsku. Niechętnie przyjmuje więc ostatnie zlecenie od swojego dowódcy, pułkownika Biggsa (Stephen Lang). Mówiąc ściślej, woli zostać postawiony przed sądem wojskowym, jak je wykonać. Po długiej - przekonująco rozpisanej – dyskusji, podejmuje się jednak zadania: eskorty dawnego przeciwnika, wodza Żółtego Jastrzębia (Wes Studi) oraz jego rodziny do świętych terenów, gdzie wiekowy już Indianin, zżerany przez raka, pragnie umrzeć.
Zainicjuje to podróż przez Amerykę końca dziewiętnastego wieku. Krainę zamieszkaną przez nieprzyjaznych ludzi, w której każde pojawienie się na horyzoncie grupy konnych mężczyzn (dowolnego kolory skóry) automatycznie łączy się z uczuciem zagrożenia i niepewności. Jest to świat, w którym przypadkowo spotkane, bezbronne kobiety, porywa się bez chwili wahania, żeby zgwałcić przed położeniem się spać. Rzeczywistość, w której chwila nieuwagi, okazana słabość, dobroć i życzliwość może kosztować życie. Amerykańska dusza jeszcze wtedy nie zmiękła, była twarda, wyizolowana, stoicka i zabójcza.
„Hostiles” to jednak również film o nadziei, o próbie zrozumienia przeciwnika, przyznaniu się do poczynionych krzywd, chęci odkupienia ich, a także o życzliwych odruchach, okazaniu pomocy i taktownym usunięciu się w cień (pozostając jednak w pobliżu, tak na wszelki wypadek), gdy osobistą tragedię przeżywa ktoś obok. Jest to kino powolne, zabierające widza w podróż po amerykańskich bezdrożach, ponurych lasach, jeszcze świeżych koszarach, obskurnych norach i pięknie sfotografowanych bezkresach. Historia o traumie, kruszejącej nienawiści, rozpaczy, dumie, wstydzie, żądzy krwi, ale też potrzebie zmiany. Wyciszone kino, czemu sekundują ponure spokojne kompozycje Maxa Richtera oraz niespieszny montaż. Rarytas dla fanów westernów, zacnie obsadzony, dobrze odegrany i zrealizowany, doprawiony wieloma mocnymi scenami. Cooper nie stroni od przemocy, ale też potrafi poruszyć odbiorcę czymś szczerym, jakąś ludzką emocją, i to niekoniecznie zawsze pozytywną, ale za to prawdziwą i skłaniającą do refleksji.
Niestety ni odnajduję tych atutów w Hostiles. Film jest przegadany, a przecież jeden obraz wart jest tysiąca słów. Nie widzimy jednak wprost nic, co wpłynęłoby na nienawiść Blockera do Indian. Nie widzimy też krzywd uczynionych Indianom. Wszystko jest opowiedziane, a że dialogi nie są wybitne, film nie wzbudza żadnych emocji. Mieliśmy materiał na hit, z którego wyszedł, niestety, przeciętniak.
OdpowiedzUsuń