Martin McDonagh nie należy do osób przesadnie skromnych. Jak sam przyznaje, początkowo skupił się na pisaniu sztuk teatralnych, bo nie było zbyt mocnej konkurencji na tym polu i nie znał ani jednego pisarza, którego nie byłby w stanie pobić. Szybko stał się rozpoznawalnym i cenionym autorem, więc było już tylko kwestią czasu, żeby postanowił w końcu spróbować swoich sił w roli scenarzysty filmowego. Nie zamierzał jednak oddawać swoich dzieci w ręce producentów i reżyserów, którzy będą majstrować przy jego dialogach i fabule, więc przy okazji został też reżyserem. Pierwsze podejście, krótkometrażowy „Sześciostrzałowiec”, został nagrodzony Oskarem. Drugie podejście, „In Bruges” (pozwolę sobie zignorować polski tytuł), zgarnął nominację za scenariusz. Trzecie podejście, „Siedmiu psychopatów”, zostało przyjęte dość chłodno, osobiście bardzo lubię ten film, ale sam reżyser przyznaje, że za bardzo się popisywał przy pisaniu scenariusza. Czwarte podejście, „Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri”, to już dzieło dojrzałego twórcy, pokorniejsze, bardziej stonowane, ale bynajmniej niewykastrowane z tego, co czyniło jego dotychczasowe filmy tak ekscytującymi.
Pierwsza godzina filmu może zmylić. McDonagh powoli wprowadza nas w małomiasteczkowy klimat i niespiesznie rysuje relacje pomiędzy postaciami. Od samego początku jedno jest pewne i pozostaje niezmienne w filmowym wszechświecie – Mildred (Frances McDormand) jest siłą natury, niewzruszoną, charyzmatyczną wojowniczką, która zmiata wszystko, co stanie jej na drodze. McDormand to aktorka ekstraklasy, która nigdy nie odwala pańszczyzny i nawet z planu „Transformersów” potrafi zejść niepoturbowana (a co najwyżej zażenowana), więc gdy dostaje coś tak doskonale napisanego, jak scenariusz filmu „Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri”, można sobie łatwo wyobrazić efekt finalny. Jakby ktoś cierpiał na ubogą wyobraźnię to służę odpowiednim sformułowaniem – miazga. O tym, że McDonagh ma talent do pisania wpadających w ucho, efekciarskich dialogów, doprawionych humorem, błyskotliwymi puentami i soczystymi bluzgami, wiadomo od pierwszego filmu. Niewielu scenarzystów potrafi wulgaryzmami operować niczym poezją, nadając im rytmikę i odpowiednią dynamikę, ale unikając przy tym prostactwa. McDonagh opanował to do perfekcji, a McDormand rozsmakowuje się w każdym przekleństwie niczym w smakołyku, czasem pozwalając wybrzmieć pojedynczej obeldze, ale za to dobitnej, żeby w kolejnej scenie wystrzelić z siebie długą wiązankę nastawioną na oszołomienie ofiary ilością wulgaryzmów.
Mildred nie zależy na sympatii i współczuciu innych osób. To żądny krwi anioł zemsty, w którym nie pozostało już wiele ciepłych uczuć, większość z nich umarła wraz z córką, bestialsko zgwałconą i zamordowaną kilka miesięcy wcześniej. Bohaterka potrzebuje osoby, na której mogłaby skupić swoją nienawiść, lokalna policja nie zdołała tego zapewnić, więc zamiast tego dostaje się szeryfowi, a przy okazji każdemu, kto będzie miał nieszczęście nadepnąć Mildred na odcisk. Na jednym z trzech tytułowych billboardów, mających na celu zawstydzić policjantów i narobić szumu, wymienia szeryfa z nazwiska. Ten okazuje się być zżerany przez raka i gdy próbuje wykorzystać to jako kartę przetargową, dowiaduje się, że bohaterka dobrze o tym wiedziała, gdy opłacała billboard („gdybym wstrzymała się z tym do dnia, gdy już się przekręcisz, nie byłoby to już efektywne, co nie?”). Twarz Woody’ego Harrelsona przekazuje w tym momencie wszystko, bez niepotrzebnych słów, szeryf jest zraniony i rozczarowany postawą kobiety, ale zarazem rozumie jej ból, szanuje determinację i bezpardonowe podążanie w wyznaczonym sobie kierunku. On dostrzega, że dla niej liczy się już tylko jedno. Serce Mildred zostało rozerwane na strzępy i teraz jest oślepiona pragnieniem zemsty, ale też rozgoryczona nieefektywnością policji i resztą świata, która już ruszyła do przodu, zapominając o całej tragedii. To matka, która straciła dziecko i nie może nawet znaleźć ukojenia w świadomości, że sprawcy tego czynu zostali schwytani.
Szeryf to głos rozsądku społeczności mieszkającej w Ebbing. Realista, który nie wyplenił w sobie jeszcze doszczętnie optymisty i idealisty, potrafi dostrzec w innych dobro oraz wyciągnąć z nich najlepsze cechy, ale nie przeszkadza mu to w trzeźwym patrzeniu na życie. Jego przeciwieństwem jest oficer Dixon (doskonały Sam Rockwell), nieco przygłupi prowincjusz, wieczory spędzający na chlaniu w miejscowym barze, skąd wraca do domu dzielonego z bystrą, ale nieco szujowatą matką, a status policjanta wykorzystuje do uzewnętrzniania swojego rasizmu i homofobii. W świecie McDonagha nic jednak nie jest czarno-białe, chętnie wywleka przywary bohaterów, ale w zaskakująco naturalny sposób potrafi również odkrywać powoli przed widzem delikatne cechy ich osobowości, skrywane dobro i ciepło. Dixon przechodzi w tym filmie największą ewolucję, chociaż jest to paradoksalnie bardzo subtelna przemiana, która została pierwszorzędnie rozplanowana, poprowadzona i odegrana przez aktora oraz asystującego mu reżysera.
Napisałem wcześniej, że pierwsza godzina potrafi zmylić. Gdy już wydaje się, że rozpracowaliśmy klimat filmu i kierunek obrany przez scenarzystę, ten zaczyna zaskakiwać, czasem na poziomie fabuły, a czasem nagłymi zmianami dynamiki i nastroju rozmów oraz interakcji pomiędzy postaciami. Później ciężko już przewidzieć w jakim konkretnym kierunku podąży ta historia, ale chociaż wyłamuje się schematom i ucieka łatwym odpowiedziom, wszystko to wypada szczerze, naturalnie i wynika jasno z fabuły. Uwieńczeniem tego jest otwarte zakończenie, nieco melancholijne, ale też w ciekawy sposób krzyżujące ścieżki niektórych postaci. Przez cały film powracał motyw ognia, trawiącego, naznaczającego bohaterów, ich życia oraz ciała, ale też oczyszczającego, stanowiącego rodzaj przejścia do nowego życia. W finale ogień w ich sercach zaczyna dogasać, ale wciąż się tli, gotowy wybuchnąć na nowo i dokonać znaczących zniszczeń. Jeżeli czegoś jednak McDonagh nauczył odbiorcę przez te niecałe dwie godziny seansu, to przede wszystkim tego, że życie nigdy nie podąża dokładnie w takim kierunku, jaki sobie zaplanowaliśmy i przed bohaterami rozpościera się całe morze możliwości, o których jeszcze nie zdają sobie sprawy. Najważniejsze, że odnaleźli trochę spokoju w sercach, chociaż sami jeszcze o tym nie wiedzą.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz