poniedziałek, 25 czerwca 2018

Sicario - recenzja


Za kilka dni premiera „Soldado” postanowiłem więc powrócić do „Sicario”, którego nie oglądałem od czasu festiwalowego seansu. Po głowie daje już pierwsza scena, a konkretnie to muzyka Jóhanna Jóhannssona, który przyprawia widza o dreszcz niepokoju narastającym dźwiękiem uderzania w bęben, sprawiającego wrażenie czegoś mrocznego, pierwotnego, dzikiego, a do tego dochodzącego z wnętrza ziemi. Powiedziałbym, że to sam diabeł wybija sobie miarowo rytm, powoli zmierzając w kierunku powierzchni. Szybko okazuje się jednak, że piekło nie istnieje w sferze tylko metaforycznej pod ziemią, ale też w formie jak najbardziej namacalnej na powierzchni i usadowione jest w Meksyku. Ogarnięte przemocą, okrucieństwem i zepsuciem, ulice dużych meksykańskich miast są koszmarem, z którego nie mogą się przebudzić zwykli mieszkańcy, żyjący w ciągłym strachu przed wybuchem kolejnych brutalnych starć pomiędzy gangami.

Film Villeneuve’a wymaga dużej cierpliwości i silnego żołądka. Cierpliwości, bo to kino powolne, raz na jakiś czas walące obuchem po łbie, ale przez większość seansu wymagające skupienia uwagi na kwestiach proceduralnych, planowaniu, rozmowach, żartach i kłótniach. Silnego żołądka, bo bezceremonialnie pokazuje się tutaj metody działania meksykańskich karteli, zamurowywanie ofiar w ścianach, wieszanie zmaltretowanych zwłok na widoku, dekapitacje, amputacje oraz inne krwawe czynności. Kartel nie bawi się w subtelności, podobnie jak reżyser. Czego akurat nie pokaże o tym na pewno opowiedzą nam bohaterowie. Gdy rajd na melinę z początku filmu kończy się widokiem kończyn policjantów fruwających w powietrzu i bohaterki spłukującej z siebie resztki kolegów to już wiadomo, że nie będzie to przyjemna opowiastka sensacyjna.

Nie jest to kino łatwe w odbiorze, nie łasi się do widza, nie próbuje zainteresować ekscytującą intrygą kryminalną i nie piętrzy scen akcji. Zamiast tego stawia na próbę uchwycenia pewnego wycinku współczesnego świata, złożenie świadectwa beznadziejności walki z zorganizowaną przestępczością, wiążące się z tym ustępstwa moralne i trwałą skazę pozostawioną na psychice. „Sicario” kojarzy mi się nieco z „Miami vice” Michaela Manna. Nie tylko dzieli z nim podobny styl narracji, ale też piękną stronę wizualną. Roger Deakins popisuje się tutaj na każdy kroku, ale w pełni rozwija skrzydła w scenach nocnych, gdy serwuje ujęcia z kamer noktowizyjnych oraz kolejne wysmakowane kadry z sylwetkami bohaterów oświetlanych jedynie światłem księżyca. Te obrazy pozostają w widzu długo po seansie. Podobnie jak scena przejazdu przez meksykańskie slumsy i późniejsza akcja na przejściu granicznym. Majstersztyk w budowaniu napięcia przy pomocy obrazu i muzyki, mistrzostwo zarówno montażowe, jak i realizacyjne, poprowadzone pewną ręką przez utalentowanego reżysera.

Moralną ostoją i drogowskazem w tym świecie jest Kate (Emily Blunt), desperacko próbująca doszukać się w ponurych i cynicznych realiach działań Matta (Josh Brolin) jakiegoś sensu, podstawy prawnej, obietnicy obrania w jakimś momencie kursu na praworządność. Nie otrzyma tego, bo Matt nie liczy na zagaszenie ognia, on go specjalnie podsyca, ale próbuje przy tym nie dopuścić do rozproszenia płomieni, licząc na to, że w efekcie strawią przede wszystkim epicentrum pożaru. On wie, że nie jest to wojna, którą mogą definitywnie wygrać, więc zadowala się zbijaniem kolejnych wysokich figur z szachownicy i obserwowaniem jak pionki wyżynają się nawzajem próbując zająć zwolnione stanowisko. Matt i Alejandro (doskonały Benicio del Toro) wykorzystują Kate, przeżuwają ją i łamią w efekcie jej ducha, pozostawiając kobietę już bez złudzeń, co do rzeczywistości w jakiej operują. Jeden się głupawo uśmiecha, gdy drugi torturuje na jego oczach przestępców i skorumpowanego policjanta, a tamten natomiast jest ludzką skorupą, którą napędza tylko żądza zemsty, niepohamowana, pozbawiona moralności i współczucia. Alejandro okazuje emocje jedynie podczas chwili spoczynku - niespokojnego snu nawiedzonego przez koszmar z którego przebudza się z wyrazem twarzy osoby palonej żywcem. Zapewne odtwarza w głowie ostatni moment w życiu, gdy jeszcze miał dobroć w sercu. Jeżeli taki duet został jedynymi bohaterami „Soldado” to nie dziwię się, że twórcy na każdym kroku podkreślają wyżyny ponurości na jakie wznieśli się w kolejnym filmie. Czekam z zaintrygowaniem.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz