Myślę, że wszyscy, którzy widzieli „Niebiańskie dni” Terrence’a Malicka, zgodzą się w jednej kwestii – ten film wygląda przepięknie.
Za zdjęcia odpowiadał Néstor Almendros, który zachwycił Malicka tym, co zrobił przy „Dzikim dziecku” Truffauta. Almendros szybko znalazł wspólny język z młodym reżyserem, imponującym mu dużą wiedzą o fotografii oraz gotowością do ograniczenia sztucznego oświetlenia na planie filmowym. Panowie postanowili pójść śladem niemych filmów i postawili na naturalne oświetlenie. Większość filmu zostało nakręcone podczas „magicznej godziny”, co tak naprawdę dawało im w najlepszym razie 25 minut zrealizowanego materiału dziennie. Zazwyczaj pracowano więc późnym popołudniem i wczesnym wieczorem, zaraz po zachodzie słońca, gdy niebo jeszcze dawało możliwość uchwycenia sylwetek aktorów.
Wszystko to frustrowało ekipę techniczną, która denerwowała się, gdy Almendros zaczynał pracę na planie od wyłączenia większości lamp przygotowanych przez oświetleniowców. Ludzie się nudzili, nie mieli co robić. Uważano, że Malick i Almendros nie mają żadnego pojęcia o tym, co robią i kolejne osoby decydowały się na porzucenie pracy przy produkcji filmu. Malick jednak zdecydowanie wspierał wizję operatora i zarządził nawet usunięcie z planu jeszcze większej ilości lamp. Ponieważ Almendros zaczynał już w tamtym okresie powoli tracić wzrok to często po przygotowaniu wszystkiego do kręcenia sceny, zlecał jednemu z asystentów zrobienie ustawionej scenie zdjęcia Polaroidem, które następnie studiował przy użyciu szkła powiększającego.
Słynne przepiękne sceny z szarańczą wzlatującą do góry nakręcono przy pomocy helikopterów zrzucających łupiny orzeszków ziemnych. Aktorzy poruszali się przed kamerą wstecz podczas kręcenia, co zostało później odwrócone po zrobieniu tego samego numeru z nakręconym materiałem, uzyskując w efekcie złudzenie szarańczy wzlatującej do nieba. Natomiast na zbliżeniach korzystano z tysięcy owadów złapanych i dostarczonych filmowcom przez kanadyjski departament agrokultury.
Cała chwała za zdjęcia spadła na Almendrosa, który zgarnął nawet (jedynego w karierze) Oscara za wykonaną pracę, ale tak naprawdę to zdołał on zrealizować zaledwie połowę materiału z gotowego filmu. Realizacja przeciągnęła się tak bardzo (ku rozpaczy producenta, prowadzącego ciągłe boje z Malickiem), że był w końcu zmuszony do opuszczenia planu - razem z operatorem kamery – żeby rozpocząć prace nad „Mężczyzną, który kochał kobiety” Truffauta. Poprosił więc o pomoc Haskella Wexlera. Panowie pracowali wspólnie przez tydzień żeby nowy operator miał możliwość dostrojenia się do wypracowanego już stylu filmu i zachować spójność obrazu. Wexler został później oficjalnie uznany jedynie za autora dodatkowych zdjęć, co wykluczyło go z szans na otrzymanie Oscara i stało się dla niego źródłem frustracji. Zaliczył nawet w tamtym okresie wizytę w kinie ze stoperem w ręku, co potwierdziło jego przypuszczenia, że połowa nakręconego materiału była jego autorstwa.
Sfrustrowany, a jeszcze bardziej to zmęczony, był też Malick. Długa i problematyczna realizacja dała mu mocno w kość. Ekipa techniczna i aktorzy uważali go za osobę zimną oraz niedostępną, mającą problemy z wyciśnięciem z obsady porządnej gry aktorskiej. Po pierwszych dwóch tygodniach kręcenia doszedł do wniosku, że nie podoba mu się kierunek w jakim to zmierza i przepisał scenariusz na nowo. Później kręcił już masę nadprogramowego materiału planując „rozpracować” i „naprawić” film podczas montażu. Proces montażu był jeszcze gorszy, zajęło dwa lata, oraz dokręcenie kilku rzeczy po roku od zakończenia produkcji, zanim znalazł odpowiadający mu rytm filmu oraz nadał mu kształt z którego był zadowolony (kluczową decyzją było postawienie na narrację z offu). Próbował później zrealizować jeszcze jeden film dla Paramountu, czemu poświęcił sporo czasu, ale gdy projekt ostatecznie się posypał, Malick odpuścił sobie reżyserowanie filmów na 20 lat.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz