„Czarnobyl” to chyba największe telewizyjne zaskoczenie tego roku. Nowa produkcja HBO szybko stała się tytułem, który „trzeba” znać. Mini-serial błyskawicznie podbił serca widowni, zamazując przy okazji złe wspomnienia po rozczarowującym finale „Gry o tron” i w efekcie stając się najwyżej ocenianym serialem na IMDb.
Całkiem zasłużenie, bo „Czarnobyl” to serial imponujący pod wieloma względami, ale zanim przejdę do zachwalania, muszę wspomnieć o dwóch rzeczach, które nie podobały mi się przez pierwsze trzy odcinki „Czarnobyla”. W sumie to nie tyle nie podobały się, co życzyłbym sobie żeby inaczej zostały rozwiązane. Obie wynikały z pierwszych kilkunastu minut pierwszego odcinka.
Po pierwsze: ujawnienie w prologu, że Legasow popełnił samobójstwo kilka lat po katastrofie. Jest to wiedza, która odejmuje napięcia/dramatyzmu niektórym scenom z kolejnych odcinków. Ponieważ wiedziałem już, co spotka bohatera za parę lat to mniej przejmowałem się jego bezpieczeństwem w momentach, gdzie normalnie byłoby to naturalną reakcją.
Po drugie: rozpoczęcie wydarzeń od wybuchu reaktora. Wrzuca to widza od razu w środek akcji oraz czyni pierwszy odcinek bardzo intensywnym i wciągającym doświadczeniem, ale później twórcy udowadniają, że potrafią równie dobrze przykuwać uwagę samymi tylko relacjami międzyludzkimi i „sprzątaniem” po katastrofie. Przesunięcie momentu wybuchu na koniec pierwszego odcinka (albo przynajmniej pokazanie tego po pierwszej połowie) i najpierw solidne osadzenie widza w tym świecie oraz zapoznanie z głównymi postaciami mogło być lepszym pomysłem fabularnym.
Tylko że…
Nie widziałem wtedy jeszcze odcinka piątego, który wypełnia tę lukę, dokładnie i czytelnie wyjaśniając widzowi przyczyny tragedii, co nie mogło zostać zrobione w pierwszym odcinku, bo rozwaliłoby to konstrukcję całego serialu i pozbawiłoby początek historii wielu elementów stanowiących o jego sile: chaosu, zamieszania, niewiedzy i przygnębiającego obserwowania ciągu wydarzeń, które doprowadzą do bezsensownej śmierci wielu postaci z pierwszego odcinka.
Ten fatalizm towarzyszy widzowi już przy pierwszym seansie, bo przecież zasiada do serialu z jakąś wiedzą o tragicznej w skutkach awarii, ale zakładając, że nie zgłębiał wnikliwie tematu już wcześniej, albo nie zapisał mu się w głowie wyjątkowo mocno jakiś dokument oglądany w telewizji, no to wiele rzeczy będzie odkrywać dopiero razem z bohaterami. I rodzi to później ochotę powrócenia do pierwszego odcinka i zobaczenia go z pełną już wiedzą. Oczywiście warto mieć też świadomość tego, co twórcy zmienili, uprościli albo dodali od siebie. Z tego co zaobserwowałem, nie byłem specjalnie odosobniony w późniejszym poszukiwaniu dokładniejszych informacji i weryfikowaniu tych umieszczonych w serialu. Już dawno żadna produkcja nie inspirowała tak mocno do zgłębiania wiedzy na jakiś temat.
I już dawno żaden serial nie sprawił, że po zakończeniu ostatniego odcinka sięgnąłem następnego dnia ponownie po pierwszy. Niewiele brakowało żebym z rozpędu zaczął oglądać też kolejne odcinki, bo tylko późna godzina powstrzymała mnie od zobaczenia „pierwszych kilku minut” drugiego odcinka, a wiadomo, jak się takie coś kończy (ostatnim razem to „przypadkiem” zobaczyłem wszystkie sezony „Breaking Bad”). Przy drugim podejściu odkryłem, że prolog z Legasowem, a zwłaszcza jego narracja z offu, niespodziewanie działa jako fabularna pętla łącząca zakończenie serialu z jego początkiem. Gdy dodać do tego wspomnianą już łatwość z jaką można z rozpędu zacząć oglądać kolejne trzy odcinki (bo pewnie wyhamowalibyśmy przy czwartym) to mam wrażenie, że jest to przemyślany zabieg, który nieprzypadkowo zamyka historię w taki potencjalnie nieskończony cykl powtórzeń. Wydaje mi się, że scenariusz celowo skonstruowano jako rodzaj obiegu zamkniętego w którym finał napędza też (przy kolejnym seansie) prolog, który inicjuje początek historii, wprawiający w szybki ruch kolejne trzy odcinki, prowadzące do finału, który napędza… I tak dalej. Jeżeli to jest prawda, a nie tylko przypadkowy efekt (albo urojenie mojego umysłu), no to jeszcze bardziej doceniam robotę, jaką wykonał Craig Mazin.
Jest co docenić, bo serial przez cały czas trzyma widza za gardło. Nie ważne, czy jest to śledzenie chaotycznych pierwszych godzin po wybuchu, czy też coraz bardziej apokaliptycznych scenariuszy wysnuwanych przez naukowców i desperackich akcji przeciwdziałających temu, czy też szarpiącego nerwy oczyszczania dachu elektrowni ze śmiercionośnego grafitu, a nawet zwykłego procesu sądowego, to efekt jest zawsze ten sam – widz siedzi na skraju fotela i godzina seansu zlatuje niepostrzeżenie. Spotykałem się z zarzutami, że niepotrzebnie tak dużo miejsca poświecono w czwartym odcinku ekipie likwidatorów wybijających skażone zwierzęta i przesadnie udramatyzowano ten wątek. Nie zgodzę się. Uważam, że było dobrym pomysłem ugryzienie tematu również od tej strony i pokazanie kolejnych istnień dotkniętych katastrofą, zarówno niewinnych zwierząt, jak i ludzi, którzy musieli przecież odchorować uczestnictwo w takiej długotrwałej rzezi, zarówno fizycznie (w efekcie długotrwałego przebywania w strefie skażenia), jak i psychicznie. Gdy dodać do tego, że w tym odcinku pokazano również szarpiący nerwy (i genialnie udźwiękowiony) wątek czyszczenia dachu z grafitu, no to efekt był ten sam, co zawsze – siedziałem przykuty do ekranu.
Co robi też niemałe wrażenie to ilość pracy włożonej w scenografię, dbałość o detale jest niesamowita: wszechobecna cyrylica, wygląd miasta i stroje jego mieszkańców, pojazdy, sprzęty, propagandowe hasła, klimat sowieckiego państwa i mentalności jego obywateli (a zwłaszcza ludzi u władzy), ale też sugestywne zdjęcia oraz sposób operowania dźwiękiem i muzyką. Rewelacja.
Oczywiście znajdą się osoby, które wartość „Czarnobylu” będą oceniać na podstawie tego, na ile jest on wierny faktom. I z takiego starcia Mazin nie wyjdzie obronną ręką, bo sporo pozmieniał, trochę uprościł, przesunął chronologię niektórych wydarzeń, ileś tam ludzi połączył w jedną postać, a sporo rzeczy do tego udramatyzował, ale do cholery, to nie jest dokument tylko serial fabularny, który przede wszystkim ma zapewnić rozrywkę, a z tego zadania wywiązuje się wzorcowo. Osobną kwestią jest fakt, że „rozrywka” w tym przypadku czasem oznacza obserwowanie z przerażeniem długotrwałej agonii niektórych bohaterów i ludzkiego mięsa powoli rozpadającego się pod wpływem silnego napromieniowania. Wstrząsa, przeraża, ale nie można oderwać od tego oczu. Niesamowity serial.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz