Dziś koniec czerwca. 30 dni temu tęcza znowu zrobiła wjazd na Facebooka. Duże (i małe) profile prześcigały się w zmienianiu swoich avatarów. HBO nie zrobiło tego. Nie musiało. Oni zrobili już naprawdę dużo w temacie zmiany postrzegania homoseksualizmu w popkulturze. Ich czołowe seriale nigdy nie unikały tego tematu, nierzadko wgryzając się w niego od ciekawych stron.
HBO nigdy nie obawiało się uczynić osoby homoseksualne najfajniejszymi postaciami w swoich serialach. Pierwszym bohaterem, który przychodzi do głowy jako przykład, jest oczywiście Omar z „The Wire”. Serial niektórych zachwycał, innych nudził, ale Omara kochali wszyscy. Omar to kozak. Żywa legenda. Prawdziwy król ulicy. Z jednej strony to trochę taki Robin Hood, z drugiej strony to trochę Punisher, a całościowo to gość, którego chcesz mieć po swojej stronie. Omar jest zajebisty. I bynajmniej nie jest to jedyna osoba homoseksualna w „The Wire” która wymiata, bo przecież lesbijką jest też Kima, charakterna i twardo stąpająca po ziemi pani detektyw.
Drugim tego przykładem jest Lafayette z „True Blood”, grany przez niestety nieżyjącego już Nelsana Ellisa. „True Blood” to było rasowe guilty pleasure (którego w końcu nie dokończyłem), serial chwilami przeraźliwie zły i głupi, ale jednocześnie rozbrajająco zabawny w tym. Co jednak bywało w nim szczególnie frustrujące to „psucie” naszych ulubionych postaci. Wybieranie dla nich fabularnych ścieżek które sprawiały, że nagle traciły one to, co było w nich fajnego i zaczynały być irytujące, rozczarowujące albo traciły na znaczeniu. Lafayette uniknął tego losu (no chyba, że w finałowym sezonie scenarzyści odwalili coś głupiego) i przez wszystkie sezony był postacią, której nigdy nie miało się dość. Otwarcie queerowy, zgrabnie mieszający w swoich ubiorach elementy campu, paciorków, delikatnego militaryzmu i nowoorleańskiego luzu z funkcjonalnością lokalnych ciuchów (głębokie amerykańskie południe), co przenosił również na swój styl bycia, nonszalancki, nieco zadziorny, trochę zblazowany, ale przede wszystkim to pokazujący, że jest gejem i nie zamierza nikogo za to przepraszać. Nie przeszkadzało też, że scenarzyści stale dokarmiali go zgrabnymi dialogami.
Wątki homoseksualne pojawiły się praktycznie w każdym z moich ulubionych seriali HBO (nie licząc „Kompanii Braci”) z końca lat 90. i pierwszej dekady obecnego stulecia. W „Six feet under” był David Fisher (Michael C. Hall), który pozwolił twórcom na pokazanie kompleksowego portretu geja rozpisanego na kilka sezonów. Początkowo była to historia o wychodzeniu z szafy i wewnętrznym konflikcie jaki trawił wikariusza, oddanego wierze katolika, który nie mógł się pogodzić z tym, że kościół nie akceptuje jego seksualności. David w zasadzie przechodzi całą emocjonalna drogę, od napalonego samca umawiającego się na przygodny seks bez zabezpieczenia z nieznajomymi mężczyznami, aż po dojrzałego faceta, który zakłada rodzinę. I duża w tym zasługa obiektu jego uczuć, czyli Keitha, czarnoskórego policjanta, który pewnie polubiłaby Kima z „The Wire”. Keith to wzorzec rozsądnego, poukładanego gościa, niewątpliwego samca alfa, który nie musi jednak szczerzyć kłów żeby być szanowanym przez otoczenie. Niektórzy po prostu w naturalny sposób wzbudzają respekt niewymuszoną pewnością siebie i wewnętrznym spokojem. Keith jest taką osobą.
W „The Sopranos” był wątek rezolutnego gangstera, bardzo efektywnego w nielegalnym zarabianiu pieniędzy, który przynosił duże zyski swoim kolegom. Jak się jednak szybko okazało, równie efektywnie potrafił komuś obciągnąć lachę i gdy jego homoseksualizm przypadkiem wyszedł na jaw to musiał szybko się ulotnić z New Jersey, bo niedawni koledzy już przygotowywali beton na jego nowe buty. On wiedział, że w tym środowisko nie wybawiłoby go nawet pragmatyczne podejście do sprawy i przymknięcie oko na jego orientację, skoro jest tak dobry w zarabianiu pieniędzy. Włoscy macho nie mogli sobie pozwolić na trzymanie kogoś takiego w swoim towarzystwie, ani tym bardziej sprawiać wrażenia na zewnątrz, że im to nie przeszkadza, bo w ich mniemaniu to stawiałoby pod znakiem zapytania ich własną seksualność.
I w końcu „Oz”, czyli opowiadająca o męskim więzieniu, brutalna i bezkompromisowa jazda bez trzymanki. Tytułowe Oz to miejsce testujące ludzki charakter, walące smrodem męskiego potu i brudnych skarpet, ufajdane krwią i spermą, z szafami wypełnionymi trupami i obudowane murami, które widziały najgorsze bestialstwa. Jest to świat zaludniony przez mężczyzn nabuzowanych testosteronem i seksualnym niewyżyciem, którzy nie mają dostępu do kobiet. Wyładowują więc to wszystko na innych współwięźniach, niektórzy podstępem, inni uczuciem, większość jednak przy pomocy uniwersalnego w tym miejscu języka, czyli przemocy. Miłość odwiedzała czasem mury Oz, ale homoseksualny seks (zwykle w formie gwałtu) najczęściej stanowił kolejny sposób na zdominowanie przeciwnika, upokorzenie go i podporządkowanie sobie.
Składa się to wszystko na konsekwentne i wielorakie pokazywanie tematu przez produkcje HBO, od dekad przedstawiających homoseksualizm z różnych stron i w wielu odcieniach tęczy, ale też korzystających przy tym z bogatej palety emocji. Cierpliwie pokazywano, że ile ludzi, tyle form miłości i pożądania, ale też wiążących się z tym problemów, nieszczęść, a nawet wynaturzeń i patologii. HBO dokonało czegoś istotnego, bo zapewne niejednej osobie uzmysłowiło, że geje i lesbijki to nie tylko te „kolorowe dziwolągi w skórzanych strojach”, które media chętnie wyłapują z tłumu w swoich relacjach z Parad Równości, ale też „zwykłe” osoby, mające normalne ludzkie problemy i zupełnie niezainteresowane szokowaniem „heteryków”. Oczywiście nie wyczerpali tym tematu, ale wydaje mi się, że rozszerzyli niejeden horyzont światopoglądowy i zakwestionowali słuszność różnych stereotypów.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz