niedziela, 20 marca 2022

Spider-Man: No Way Home - recenzja

 


W zależności od tego, kogo o to zapytamy, „Spider-man: No way home” może być wszystkim tym, co najgorszego Marvel Studio sprowadziło do kina rozrywkowego, albo szalenie przyjemnym fanowskim doświadczeniem. Licha historia, nie potrafiąca ustać na własnych nogach, bo zbudowana na fundamentach co najmniej 10 innych filmów, bez znajomości których nie warto się nawet do tego zbliżać. Jednocześnie piękne podsumowanie prawie 20-letniej przygody różnych filmowych wcieleń Spider-mana. Jest to film, który wiele rzeczy robi zarówno dobrze, jak i źle, ale w którym kierunku podąży ocena zależy już przede wszystkim od podejścia odbiorcy do filmów superbohaterskich oraz samego MCU zbudowanego na „serializowaniu” kina rozrywkowego. „No way home” jest więc punktem szczytowym tej strategii albo dowodem na sięgnięcie przez dzisiejsze blockbustery ostatecznego dna. 

 Jest też filmem, o którym nie warto rozmawiać bez spoilerów, więc niniejszym ostrzegam, że będą fruwać po poniższym tekście. 

Wydaje mi się, że „No way home” może się brzydko zestarzeć i przy kolejnych seansach stracić połowę swego uroku, ale pierwszy kontakt jest wypełniony satysfakcjonującymi momentami prowadzącymi do kolejnych fanowskich uniesień. Z założeniem oczywiście, że ma się chociaż trochę serducha do tej całej kolorowej superbohaterszczyzny. W takim wypadku łatwo dać się złapać na emocjonalny haczyk (z nostalgią jako główną przynętą) zarzucony przez Sony i Marvel Studios. Pojawienie się na ekranie dwóch poprzednich Spider-manów jest rozegrane dość niezgrabnie, wręcz topornie, byle tylko jakoś ich wrzucić do fabuły, ale gdy już zostają w niej umieszczeni to wystarcza sama ich obecność, naturalna charyzma, no i pamięć widza, żeby emocjonalne klocki wskoczyły na swoje miejsce, a pomiędzy postaciami pojawiła się chemia. 

Jeżeli w „No way home” się coś szczególnie udało to zgrabne oddanie hołdu ostatniemu dwudziestoleciu filmów o Spider-manie. Zwłaszcza tej środkowej odsłonie w wykonaniu Andrew Garfielda. Przedwcześnie porzucony przez studio dostał tutaj szansę na dopowiedzenie swojej historii, dokończenie jakiejś emocjonalnej drogi tej postaci i domknięcie jej umowną klamrą. 

Jednocześnie nie jest to film zapominający o tym, kto powinien być tutaj w centrum uwagi, chociaż tyczy się to raczej pierwszej godziny i późniejszych skutków finalnego aktu poświęcenia, no to jednak dostajemy całkiem zgrabnie rozpisaną relację Petera z jego dziewczyną i przyjacielem. Oczywiście jak na film, który miał być rozrywkowym wydarzeniem dla fanów wszystkich wcieleń postaci, opartym na ciągłych nawiązaniach do przeszłych projektów. Naturalnie MJ i Ned zostają więc zepchnięci na boczny tor, gdy pojawiają się Garfield i Maguire, ale jednak gdyby nie było zbudowanej jakiejś przyzwoitej więzi pomiędzy nimi, a Peterem, to finał nie działałby na emocje, a uważam, że działa. 

„No way home” to słaby film, gdy próbuje się go ocenić jako autonomiczne dzieło. Nie działa to w ten sposób. Nie ma w nim śladu tej ożywczej energii animowanego „Into the Spider-Verse” wypełnionego po brzegi świeżymi, błyskotliwymi pomysłami, zarówno fabularnymi, jak i realizacyjnymi. Scenom akcji brakuje pazura, sferze wizualnej przebłysku szaleństwa, albo technicznej maestrii, a dialogom mniej oczywistego humoru i zgrabniejszego rytmu. Film Jona Wattsa stanowi jedynie kafelek większej całości. O jego istnieniu i ewentualnej wartości stanowi przynajmniej 10 innych filmów bez których byłbym niczym. Jeżeli jako odbiorcy jesteśmy w stanie zaakceptować taki układ to dostajemy w zamian przyzwoity produkt, który nie wybija się niczym z tłumu podobnych mu marvelowskich projektów, no może z wyjątkiem tego, że odpowiada na potrzebę fanów zobaczenia prawdziwego filmowego multiwersum. Niebawem będziemy mieli tego motywu serdecznie dość, bo horyzont już jest zawalony kolejnymi projektami w tym stylu, ale chwilowo Watts ma tę przewagę, że sięgnął po niego jako jeden z pierwszych.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz