poniedziałek, 24 lipca 2017

20 ulubionych seriali telewizyjnych (miejsca 10-1)


W zeszłym tygodniu nie udało mi się zabrać za opracowanie drugiej połowy listy moich ulubionych seriali (pierwsza część: tutaj), bo byłem zajęty pisaniem dwóch innych tekstów, w tym jednego dość obszernego. Nie mogłem jednak dłużej trzymać czytelników w niepewności, pierwsze pięć tytułów opisałem w sobotę, kolejne pięć w niedzielę, a poniedziałek zleciał na robieniu ostatnich poprawek, pisaniu wstępu, no i oprawianiu tekstu. Wyszedł z tego artykuł jeszcze dłuższy, i to prawie dwukrotnie, niż w poprzednim wpisie. Wydaje mi się to jednak naturalne. Wszakże nie bez przyczyny poniższe tytuły znalazły się na liście moich dziesięciu ulubionych seriali telewizyjnych - jest o czym pisać i co zachwalać. Zanim jednak przejdę do listy, muszę się najpierw wytłumaczyć z nieobecności jednego serialu, czyli „Deadwood”. Oczywiście znakomitych tytułów, których tutaj zabrakło, jest o wiele więcej. Mniej więcej tyle, ile osób przeczyta ten tekst, bo zapewne każdemu czegoś będzie brakować. I to jest zrozumiałe, lista jest subiektywna, a do tego wypełniona znakomitymi produkcjami, więc przebić się do finałowej dwudziestki nie było łatwo.

Deadwood” jednak nie trafiło tutaj z innego powodu: po prostu nie pamiętam go wystarczająco dobrze. Serial oglądałem ponad dziesięć lat temu, większości seriali z poniższej (i wcześniejszej) listy jeszcze wtedy nie znałem. Część z nich zresztą jeszcze nawet nie istniała. „Deadwood” podobał mi się, i to bardzo, ale pamiętam, że miałem do niego trochę uwag. Problem w tym, że pamiętam go już mgliście, a do tego nie jestem przekonany, czy dawne minusy, wciąż uważałbym dziś za minusy. Nie jestem więc w stanie napisać o nim czegoś wartościowego, ani tym bardziej umieścić na jakimś konkretnym miejscu na liście 20 ulubionych seriali. Wydanie zbiorcze wszystkich sezonów na nośniku Blu-Ray od dawna posiadam w domowej kolekcji, więc kiedyś na pewno zmierzę się z „Deadwood” ponownie i zapewne opisze to wtedy tutaj. Na razie, niestety, musiało pozostać w stanie zawieszenia, chociaż mam świadomość, że prawdopodobnie przebiłoby się do pierwszej dziesiątki.

No dobra, skoro przydługawe i pokrętne wytłumaczenia mamy już za sobą, pora przejść do dania głównego…



10. The Office

W szczytowym okresie, czyli w okresie nadawania środkowych sezonów, to był mój zdecydowanie ulubiony serial komediowy spośród wszystkich ówcześnie realizowanych. Początkowo nic na to nie wskazywało, bo pierwszy sezon wręcz przemęczyłem. Pierwsze odcinki, jeszcze bazujące na brytyjskim oryginale, za bardzo epatowały osobowością antypatycznego szefa oraz dość ciężkim klimatem biurowym, co okazały się dla mnie zbyt ciężkostrawne. W sumie to chyba jedynie niezrozumiałe samozaparcie pozwoliło mi dobrnąć do drugiego sezonu, w którym to na scenę wkroczyli już amerykańscy scenarzyści. Gdy tylko wersja U.S. zaczęła iść własnym torem, serial od razu nabrał wiatru w żagle, antypatyczny szef przestał męczyć, zaczął natomiast bawić, ciężki klimat biurowy ustąpił ciepłej obserwacji ludzkich dziwactw, a poziom dobrego nastroju u widza podskoczył pod sam sufit.

The Office” już do samego końca zachowało wysoki poziom, aczkolwiek serial wyraźnie ucierpiał, gdy w siódmym sezonie odszedł Steve Carell. Ewidentnie szukano później pomysłu na to, co zrobić, żeby zrekompensować odbiorcy pustkę po Michaelu. Ósmy sezon okazał się więc poligonem doświadczalnym, który dostarczał zarówno dobrych chwil, jak i przeciętnych. Ostatni (dziewiąty) sezon nie był zły, był całkiem fajny, z całą pewnością nie było to powolne dogorywanie, jakie wiązało się z oglądaniem ostatnich sezonów „That’s 70s show”. Wciąż bawiłem się przy tym dobrze, ale niestety odczuwalne już było lekkie zmęczenie materiałem. Realizację „The Office” zakończono więc w dobrym czasie, bo formuła już ewidentnie się wyczerpała i nie było sensu tego dalej ciągnąć.



9. Firefly

Sytuacja odwrotna. Serial, który zszedł z anteny przedwcześnie, i to o wiele za wcześnie, bo nie zdążył się nawet dobrze rozkręcić. „Firefly” było zaplanowane na siedem sezonów, doczekało się tylko jednego, którego nawet nie pokazano w całości, bo serial anulowano po zaledwie trzech miesiącach emisji. Stworzony przez Jossa Whedona, który ówcześnie przez telewidzów był uwielbiany za serial „Buffy: Postrach Wampirów”, a przez Hollywood ceniony za pomysły i talenty scenopisarskie, ale przez wiele lat wykorzystywany głównie w charakterze osoby dopieszczającej dialogi i pojedyncze sceny (chociażby pierwszy "X-men"). Przez pierwsze 20 lat w branży Whedon przymierzał się do realizacji ekranizacji komiksu superbohaterskiego wiele razy. Każdy kolejny projekt, które na jakimś etapie przedprodukcyjnym zawieszano, pogarszał jego przygnębienie i wiarę w to, że kiedyś uda mu się coś wyreżyserować. Praktycznie do samego końca nie wierzył więc, że pierwsza część "Avengers" rzeczywiście zostanie zrobiona i wypuszczona do kin.

Ciężko się dziwić, gdy przypomni się historię „Firefly”. Fox od samego początku nie dawał serialowi dużych szans na zaistnienie w telewizji. Najpierw odrzucono półtoragodzinny pilot, który uznano za zbyt ponury. Zamiast tego nakazano Whedonowi napisanie nowego (krótszego) odcinka, którym rozpoczęto nadawanie serialu. Późniejsze odcinki emitowano w nieprawidłowej kolejności, nie patrząc się na to, jak zostały ułożone chronologicznie przez twórców. Kolejność zdarzeń i ciągłość (oraz ewolucja) relacji pomiędzy postaciami poleciały więc do kosza. Pomimo tych utrudnień, serial znalazł swoją widownię (początkowo byli to głównie fani Buffy), którzy dzielnie walczyli o jego przetrwanie. Najpierw apelowali do Foxa (zalewając ich biura listami) o zmianę decyzji w sprawie anulacji, następnie próbowali znaleźć dla serialu inną stację, a w końcu dokonali zakupu imponującej ilości wydań DVD, co przyciągnęło uwagę panów z kalkulatorami i sprawiło, że doszło do realizacji filmu kinowego.

Skąd taka miłość do „Firefly”? Joss Wheedon, próbując - przed laty - sprzedać pomysł zarządowi Foxa, opisał serial jako opowieść o dziewięciu bohaterach, którzy wpatrują się w czerń kosmosu i dostrzegają w niej dziewięć różnych rzeczy. „Firefly” to western, space opera oraz kino drogi w jednym. Opowieść o dalekiej przyszłości (rok 2517), w której ludzie porozumiewają się mieszanką angielskiego i chińskiego. Historia dziewięciu osobowości, które znalazły się na pokładzie jednego statku i próbują ze sobą współpracować. O niektórych dowiadujemy się całkiem sporo przez te kilkanaście odcinków, a niektórzy pozostają pewną zagadką, która miała zostać rozwiązana dopiero w późniejszych sezonach. Oczywiście jest to zawsze dość zasmucające oraz irytujące, gdy zostajemy pozostawieni z niedokończoną historią, ale w tym przypadku jest ona na tyle dobra, że warto przyjąć to na klatę i posmakować ciastka, chociaż nigdy nie będzie dane nam spałaszować smakołyka w całości.



8. Rome

Do „Rzymu” muszę kiedyś powrócić, bo jest to serial, od którego dopiero zaczynałem odkrywać perełki, jakie HBO zaczęło tworzyć od lat 90. ubiegłego stulecia. Zanim więc poznałem niemal wszystkie wymienione już wcześniej seriale, a także te z wyższych miejsc, znałem tylko „Rzym”, który mnie totalnie zachwycił i pokazał, że telewizyjna produkcja to nie tylko „Złotopolscy” i „Moda na sukces”, a pewne historie w pełni rozkwitają dopiero w formie serialu. „Rzym” do tego udowodnił, że mini-serial to idealne rozwiązanie, gdy celem jest zachowanie wyśrubowanego poziomu przez wszystkie odcinki. Dzięki temu widz ma do czynienia z niezwykle „zagęszczoną” akcją i zerową ilością sztucznego rozciągania wątków. Małą bolączką obydwu sezonów jest brak scen bitewnych. Rozumiem, że twórcy musieli borykać się z ograniczeniami budżetowymi, ale tutaj chwilami aż się prosiło o jakieś emocjonujące sceny zbiorowe z udziałem wielu statystów i dużej ilości broni białej. HBO nie było niestety jeszcze gotowe na wyłożenie pieniędzy potrzebnych na zrealizowanie pełnoprawnych scen bitewnych w serialu telewizyjnym (aczkolwiek „Kompania braci” przeczy temu twierdzeniu). Nie rzutuje to jednak specjalnie na ogólny, bardzo pozytywny, odbiór „”Rzymu””, który oferuje świetne aktorstwo, znakomity, dopracowany scenariusz oraz dbałość o realizm przedstawionego świata i wysoki poziom realizacyjny całego projektu. Pamiętam, że do drugiego sezonu zasiadałem z lekką obawą, ale już z pierwszym odcinkiem została ona rozwiana. Nie tylko nie zrujnowano dobrej marki, która była już wypracowana, ale wręcz ją umocniono, udowadniając, że wysoki poziom pierwszego sezonu nie był przypadkiem. Koronny dowód na to, że najlepsze historie pisze życie i hmm....sama historia.



7. Friends

Przyjaciele” to serial, który mi towarzyszył przez większość życia. Pierwsze sezony oglądałem jeszcze w szkole podstawowej, gdy pojawiły się na Polsacie, nowsze oglądałem w niekodowanym paśmie Canal+, a ostatni zaliczyłem będąc już studentem, co stanowiło wtedy zamknięcie długiego kilkutygodniowego maratonu z wszystkimi odcinkami. Później próbowałem oglądać całość jeszcze raz, ale projekt się posypał, gdy urwał się mój kontakt z osobą, która mi towarzyszyła w tym zadaniu. Ostatnio zwiększyła się częstotliwość z jaką oglądam w sieci pojedyncze sceny z serialu, wygląda więc na to, że powrót do całości jest nieuchronny, tym razem już chyba w wersji rozszerzonej, zawierającej sceny usunięte w wersji telewizyjnej.

Co jest takiego dobrego w „Przyjaciołach”? Wszystko. Jest to rzadki przypadek serialu komediowego, który z kolejnymi sezonami robił się coraz lepszy, żeby później już utrzymywać stały, wyśrubowany poziom, bawiąc przez WSZYSTKIE dziesięć sezonów. Długo można by wymieniać listę gwiazd, które przewinęły się przez te 236 (!) odcinków, ale zawsze to był jedynie dodatek do najważniejszego – paczki sześciu przyjaciół, którzy nigdy nie nudzili. Postacie świetnie obsadzono (chemia pomiędzy aktorami była niezaprzeczalna), zbudowano na zasadzie kontrastów i równo podzielono pod względem płci. Humor był w punkt, puenty celne, pomysłów scenarzystom nigdy nie brakowało, a obsada trzymała się razem, była zgodna i do samego końca pozostała nienaruszona. W zalewie przeciętnych współczesnych sitcomów, opartych na wymuszonych żartach i przewidywalnych puentach, „Przyjaciele” jawią się jako niedościgniony ideał. I chyba to właśnie dlatego nigdy nie przestanę do nich wracać na różnych etapach mojego życia. Bez uśmiechu życie jest ciężkie i smutne, a skoro nowe produkcje rozczarowują to trzeba sięgać po sprawdzone rzeczy.



6. Band of Brothers

Zacznijmy od najważniejszego, żeby nie było najmniejszych wątpliwości - „Kompania braci” to dzieło wybitne. Dziesięciogodzinna opowieść o wojnie w całej jej rozciągłości, która wpisuje się w ramy telewizyjnego serialu, a zarazem rozsadza je, oferując doskonałą stronę techniczną (nie licząc okazjonalnych efektów komputerowych, które niestety zestarzały się) i znakomity scenariusz w którym nikt tak do końca nie jest głównym bohaterem, a zarazem wszyscy za niego robią. Bo to opowieść o braterskiej więzi, którą nie splątała krew płynąca w żyłach, ale przelana na polu bitewnym. Jest to serial do którego wracam regularnie, bo z tytułami wybitnymi przyjemnie jest obcować. Chociaż „przyjemność” to ostatnie co przychodzi do głowy podczas obserwowania najsmutniejszych i najtragiczniejszych momentów w historii kompanii E.

W „Kompanii braci” są trzy odcinki, które są szczególnie istotne fabularnie i przy każdym seansie wypatruję ich. Pierwszy jest w sumie dość nieoczywisty i nie każdy się z tym zgodzi, bo to już otwierający serial odcinek („Currahee”) traktujący o szkoleniu młodych żołnierzy. Jest to w zasadzie rzecz oderwana klimatem od reszty serialu, osadzona w Ameryce i czerpiąca garściami z mocarnej pierwszej połowy „Full Metal Jacket”. Krew przelana w okopach, przeżyte cierpienie i trudy wojaczki utwardzą to jeszcze bardziej, ale podwaliny pod niezaprzeczalną więź i braterstwo tych młodych bohaterów zostały położone właśnie w obozie treningowym.

Odcinek szósty - „Bastogne”. Bolesne wspomnienia kilkutygodniowych walk prowadzonych w lasach belgijskiego Bastogne pozostały do końca życia z każdym żołnierzem, który zdołał to przetrwać. Niewątpliwie pozostaną również z każdym widzem, bo to jeden z najmocniejszych odcinków serialu. Odcinek odziera wojnę z wzniosłości i pokazuje jej bezsens. Wojna w belgijskim lasie to chowanie się po rowach jak szczur. Trzęsienie się z zimna dzień za dniem, bo dowództwo nie dostarczyło odpowiedniego umundurowania. Żebranie o amunicję, lekarstwa, zastrzyki morfiny, bandaże, a nawet głupie nożyczki. Codzienność żołnierza to sranie po okopach, bo strach wystawić nawet nos na zewnątrz, nie wspominając już o wypinaniu tyłka. To oglądanie kolegów rozrywanych na strzępy, bo akurat mieli niefart siedzieć w złym miejscu. To totalna losowość z jaką Ponury Żniwiarz kosi życia. To wykrwawianie się na oczach przyjaciół, bo pistolet wypalił w kieszeni i kula trafiła w tętnicę. To depresja, psychoza, ale zarazem zawziętość i uczucie wspólnoty we wspólnym przeżywaniu tego piekła.

I w końcu odcinek dziewiąty, znacząco zatytułowany „Why we fight”. Jest to już schyłek wojny, Niemcy już praktycznie przegrali, wojska alianckie są coraz bliżej Berlina, podobnie jak i radzieckie. Bohaterowie zaczynają wierzyć, że mają szansę na przeżycie tego konfliktu i powrót do domu. Zaczynają też coraz głośniej zadawać pytanie: „po co to było?”. Z niemieckimi żołnierzami często nie mieli bezpośredniego kontaktu, zazwyczaj musieli się za czymś chować i liczyć na to, że dobiegną cało do kolejnej ściany, murku, okopu, a w końcu dostatecznie blisko przeciwnika, żeby go zabić, zanim on zdoła zabić ich. Bezpośredni kontakt zazwyczaj rozstrzygał się w przeciągu kilku sekund na korzyść tego, kto pierwszy zdołał oddać celny strzał. Gdy więc mają okazję zetknąć się z Niemcami i nie muszą natychmiast pociągać za spust, dociera do nich, że to ludzie w ich wieku, z wieloma z nich mają zapewne podobne zainteresowania, w innych okolicznościach mogliby nawet zostać przyjaciółmi. Niemcy przestają być jedynie bezimienną masą waląca z artylerii i karabinów w kierunku bohaterów, stają się ludźmi, którzy zapewne przeżywali podobne dramaty przez ostatnie kilka lat, tracili kolegów, kończyny i nabywali traumy, które będą ich prześladować do końca życia. Po co to wszystko było? W imię czego? Czy było warto? Odpowiedź na te pytania otrzymają, gdy rutynowy patrol dokona w lesie przerażającego odkrycia...



5. The Sopranos

Kilkadziesiąt godzin pokazowego występu Jamesa Gandolfiniego. Ten niezwykle utalentowany i charyzmatyczny aktor, zapewne szybko zniknąłby w mrokach popkulturowej historii, gdyby nie postać Tony’ego Soprano, która pozwoliła mu rozwinąć skrzydła i zabłysnąć na małym ekranie. Rola z gatunku tych definiujących karierę, ale też "prześladujących" później do końca życia. "Rodzina Soprano" skierowała na niego uwagę publiki, ale też stała się dla niego „przekleństwem”. W czymkolwiek by już później nie zagrał, i jak bardzo nie starałby się uciec od postaci gangstera z New Jersey, to widzowie i tak wiedzieli lepiej: „o, Tony Soprano!”. No ale próbował, sięgał po komedie, dramaty, a nawet musical. Z cienia rzucanego przez Tony’ego Soprano nie było jednak łatwo uciec. I ciężko się temu dziwić, bo to nietuzinkowa postać, której poświęcono kilka sezonów opartych na mistrzowskim scenopisarstwie.

„Rodzina Soprano” sięgała po formułę serialu obyczajowego i demitologizowała przy jej pomocy środowisko mafijne, pokazując, że po przebiciu się przez kryminalną skorupę i zapomniawszy czasem o mrocznych treściach i nielegalnych występkach, znajdziemy takie same codzienne problemy jak w "Gotowych na wszystko": niesforne dzieciaki, znudzoną żonę, siedzącą całymi dniami w wielkim domu, zepsuty kran, problemy zdrowotne, przypalone mięso na grillu. W zasadzie, to gospodynie z Wisteria Lane częściej musiały się zmagać z szokującymi zbrodniami od gangsterów z New Jersey. Gdy już jednak w „Sopranos” zaczynało się coś „dziać”, to się działo, oj działo…

Twórcy nie uciekali od cięższych tematów, brutalności, bezlitosnych decyzji fabularnych i konsekwentnie pogłębiali portrety psychologiczne postaci, a zwłaszcza głównego bohatera. Jeżeli jeszcze początkowo można było lubić Tony’ego i przymykać oczy na jego występki, próbując racjonalizować niektóre z jego czynów, to z czasem zaczynało być jasne, że to małostkowy, egoistyczny oraz egocentryczny, zazdrosny, niemoralny bandyta, który popadał w coraz większą paranoję, niszcząc wszystko wokół siebie, czego ofiarami padały bliskie mu osoby. Jednocześnie potrafił zaskakiwać ludzkimi odruchami, ciepłą osobowością, humorem, troską o rodzinę, etc. Intrygująca, niejednoznaczna, cholernie fascynująca postać.

„Rodzina Soprano” to kapitalne dialogi, znakomicie napisane postacie, doskonałe kreacje aktorskie, wzorcowa realizacja oraz tona fantastycznych piosenek w napisach końcowych. Całość obejrzałem dwa razy, w pełni doceniłem dopiero przy drugim podejściu, byłem po nim zachwycony serialem.



4. The Shield

The Shield” powinien zobaczyć każdy szanujący się miłośnik seriali policyjnych, ale osoby unikające seriali proceduralnych zdecydowanie nie powinny się do niego zrażać, bo stracą możliwość zobaczenia jednego z najlepszych tytułów w historii telewizji. Historia osadzona jest w Los Angeles, opowiada o dość niewielkim posterunku policyjnym, który musi zmagać się z przestępcami pochodzącymi ze środowisk latynoskich, czarnoskórych, z białą biedotą, z wszelkimi innymi patologiami społecznymi, a nawet wschodnioeuropejską mafią. Za miejscowe gwiazdy robi mały zespół interwencyjny prowadzony przez Vica (życiowa rola Michaela Chiklisa). Panowie są zgrani, zdecydowani, efektywni oraz… totalnie zdemoralizowani. Zarabiają na czarnym rynku, kradną, podkładają materiały dowodowe, dopuszczają się morderstwa na innym policjancie, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Im dalej w las, a numer sezonu wyższy, tym robi się ciekawiej, a widz tym mocniej osuwa się w kanapie i nie może oderwać oczu od ekranu.

Osobiście nie miałem z tym problemu, ale wiele osób nie może przebić się przez pierwsze dwa sezony, bo fabuły odcinków nie były wtedy jeszcze ze sobą ściśle powiązane, przez co całość sprawiała wrażenie epizodycznych historii, a do tego zostało to nakręcone w dość surowym stylu. Nie zrażajcie się tym, bo od trzeciego sezonu fabuła mocno się zagęszcza, każda seria ma jakiegoś głównego przeciwnika, z którym musi się zmierzyć ekipa Vica, a tragedie i dramatyczne wydarzenia zaczynają się bardzo nawarstwiać, oferując jedne z najbardziej pamiętnych i emocjonujących scen w historii telewizji. Całość obejrzałem od początku do końca tylko raz. Później korzystałem z tego, że serial oglądała współlokatorka (oczywiście gorąco poleciłem, gdy szukała czegoś dobrego), więc czasem się do niej dosiadałem, żeby z doskoku obserwować to cudo, ale od tamtej pory minęło już dobre kilka lat. Chętnie wróciłbym jeszcze dziś, ale rozsądek podpowiada, że jeszcze nie, za wcześnie, muszę się z tym wstrzymać, bo lista serialowych zaległości jest duża i ciągle rośnie. Kiedyś jednak na pewno to zrobię i zapewne zaowocuje to bardzo długim tekstem, bo o „The Shield” można by pisać bez umiaru.

„The Shield” TRZEBA zobaczyć. Mówię poważnie, nie pożałujecie, i nie przerywajcie po dwóch sezonach, zapewniam, że jeszcze mi za to podziękujecie.



3. Breaking Bad

Zbliżamy się do szczytu, dotarliśmy na podium, konkurencja jest duża, a pojedynek toczy się o tytuł serialu idealnego. Czego brakuje „Breaking Bad”? Dobre pytanie, bo nie pamiętam. Tydzień temu odpaliłem sobie pierwszy odcinek, po części z ciekawości, jak to się zaczęło, po części żeby sprawdzić, czy serial wciąż „działa”. Oszukiwałem siebie, że zobaczę 20 minut, maksymalnie jeden odcinek, i szlus. Następnego dnia byłem już po kilku odcinkach. Obecnie kończę drugi sezon. Tak, serial wciąż „działa”. I nie, nie odkryłem jeszcze, czego mi zabrakło, żeby określić go mianem idealnego.

Ponowne oglądanie pierwszych trzech odcinków „Breaking Bad” jest ciekawym doświadczeniem. Interesująco się patrzy na drogę, jaką przeszli aktorzy, no i oczywiście grani przez nich bohaterowie. Mając w pamięci to, co pokazali w późniejszych sezonach, pierwsze odcinki, a zwłaszcza pilot, wyglądają, jakby dopiero stanowiły rozgrzewkę przed wejściem na scenę. Podstawowe charakterystyczne elementy już są widoczne, ale to jeszcze surowa, nieobrobiona wersja, szczególnie w przypadku Aarona Paula (Jesse pierwsze „bitch” rzuci dopiero w trzecim odcinku i zostanie umieszczone w takim zdaniu: „oh, well, heil Hitler, bitch”), ale w zasadzie można to powiedzieć o każdej postaci.

Pierwsze trzy odcinki są niezmiernie ważne dla postaci Waltera, bo Vince Gilligan nie zwleka i szybko wrzuca go na trasę szybkiego ruchu prowadzącą do gangsterskiej rzeczywistości. Pierwszą istotę ludzką Walter zabija już w pierwszym odcinku. Nie ma specjalnie czasu roztkliwiać się nad tym, bo grunt pali mu się pod nogami, rzezimieszka zabił instynktownie, w samoobronie, a teraz musi coś z tym zrobić (a to, jak tego dokonuje, odrzuci od serialu niejednego nadwrażliwca). Pierwszego morderstwa z zimną krwią dokona pod koniec trzeciego odcinka i należy traktować ten moment jako chwilę, gdy White świadomie dokonuje skrętu na wspomnianą trasę. Wcześniej była tylko zabawa w kryminalistę, naiwne przeświadczenie, że jest wystarczająco sprytny żeby pobawić się w gotowanie mety na boku i dorobić do kieszonkowego. Arogancka pewność siebie jeszcze wielokrotnie wpędzi go w poważne kłopoty, a każde wybrnięcie z nich pogorszy tylko sprawę, bo jeszcze bardziej utwierdzi go w przekonaniu o swojej potędze. To jednak będzie później, na razie jest on i jego pierwsza (no, technicznie to druga) ofiara.

Krazy-8 mówi Walterowi, że nie ma „tego” w sobie, nie jest w stanie zabić drugiego człowieka. Pod koniec pierwszego odcinka, gdy nakręcony adrenaliną inicjuje raptowny seks ze Skylar, słyszy pytanie: „Walter, czy to ty?”. Żona jeszcze nie dowierza, ale my już wiemy, że to nie jest inny Walter, to jest prawdziwy Walter, coś, o czym on sam nie zdawał sobie sprawy, drzemiące dotąd głęboko w nim, zostało rozbudzone i od teraz będzie już tylko rosło w siłę, pożerając wszystko dookoła.

„Breaking Bad” to fascynujący proces ewolucji, jaką przechodzi większość postaci, sięgania po to, co w zalążkach było obecne już w pierwszych odcinkach, a następnie rozbudowywania tego o kolejne elementy, pogłębiające psychologię postaci, ale też świadczące o tym, że jak bardzo byśmy się nie zmienili to pewne cechy osobowościowe pozostaną takie same, o istnieniu niektórych z nich po prostu nie zdawaliśmy sobie sprawy. „Breaking Bad” to jednak przede wszystkim emocjonująca jazda bez trzymanki, wciągający scenariusz, ekscytujące wydarzenia, które przykuwają do ekranu, niebanalne pomysły realizacyjne, ciągłe bawienie się formą, powtarzanie pewnych ujęć, ale przedstawianie ich w nowych kontekstach, liczne nawiązania do popkultury, sztuki i literatury, a także wpadający w ucho soundtrack. Serial ekscytujący, pobudzający intelektualnie, emocjonalnie oraz wizualnie. A więc jednak – ideał. Czyż nie…?



2. The Wire

Niektórzy się nabijają złośliwie, że „The Wire” to najlepszy serial w historii telewizji, którego nikt nie oglądał. Od „The Wire” rzeczywiście łatwo się odbić, bo to nie jest produkcja nastawiona na szokowanie odbiorcy, nagłe twisty fabularne oraz szokujące finały odcinków zachęcające do dalszego oglądania. Pierwszy sezon to mozolne i bezowocne śledztwo, które zdaje się prowadzić donikąd. Drugi sezon nie jest lepszy, wręcz przeciwnie, znam wielu, którzy właśnie na nim ugrzęźli i nigdy nie zdołali się „przebić” dalej. Warto jednak przez to przebrnąć (jeżeli rzeczywiście sprawia trudność), skupić się na treści i oglądać dalej, bo w pewnym momencie, gdy zaczynamy bohaterów znać jak bliskich znajomych, a kolejne sezony zaczynają nam uzmysławiać ogrom wizji, jaką miał David Simon, zaczynamy odczuwać do jego serialu duży szacunek, który następnie przeradza się w zachwyt. „The Wire” zaczyna się jako prosta opowieść o policjantach i czarnoskórych kryminalistach z Baltimore, ale jest to tylko swoisty wytrych do reszty historii, punkt wejścia do ogromnego świata, który Simon rozwija z każdym kolejnym sezonem. „The Wire” nie jest serialem o policjantach. Nie jest też serialem o gangsterach. Jest serialem o mieście. Najpierw poznajemy mały wycinek jego tkanki społecznej, następnie odkrywamy kolejne warstwy łańcucha pokarmowego, a skala mikro zaczyna przechodzić w makro. Z ulicy przeskakujemy do szkolnych murów, śledzimy świat polityki, poznajemy funkcjonowanie czwartej władzy, cały czas jednak nie zapominamy o tych małych trybikach w wielkiej maszynie, które poznaliśmy w pierwszych odcinkach. A trybiki są świetnie napisane i zagrane.

„The Wire” jest dziełem wybitnym, tak, nie bójmy się takiego stwierdzenia. Jest to ambitny, kompleksowy i wnikliwy komentarz społeczno-polityczny, ale nigdy nie popada przy tym w samozachwyt, nie ma tutaj mentorskiego ględzenia albo kaznodziejskiego wytykania palcem, jest fascynacja miastem, zaciekawienie, rozgoryczenie, przerażenie, ale też rozbawienie. Simon rzuca oskarżenia, ale nie zapomina o tym, że świat nie jest czarno-biały, a chociaż jest to inteligencka rozprawka to nigdy nie wskakuje na nieznośnie poważną tonację, bo twórcy cały czas dbają o spuszczanie powietrza z fabuły, mnożąc wesołe epizody, pocieszne sceny, błyskotliwe dialogi i zabawne wymiany zdań. „The Wire” może stanowić pewnego rodzaju wyzwanie, jeżeli oczekujemy czegoś bardziej energetycznego i wypełnionego akcją, ale jeżeli podarujemy mu szansę, przysiądziemy obok i cierpliwie wysłuchamy tego, co ma do powiedzenia, możemy odkryć z zaskoczeniem, że jest to najlepsze, co telewizja stworzyła. Oczywiście z wyjątkiem…



1. Six Feet Under

Jeżeli „The Wire” to serial wychodzący od skali mikro, żeby przejść w tryb makro, to „Six Feet Under” zaczyna od mikro, żeby dokonać jeszcze większego zbliżenia. Serial jest wnikliwym portretem rodziny, która prowadzi zakład pogrzebowy, a zarazem stanowi próbę „oswojenia” odbiorcy ze śmiercią. Śmierć jest tutaj stale obecna, napędza biznes bohaterów, ale też wydarzenia w serialu, jest bohaterem, antybohaterem, sędzią, katem i bezstronnym obserwatorem. Stanowi punkt zamknięcia, ale też początek dla żyjących. Śmierć jest nieuchronna, bywa zaskakująca, a czasem wyczekiwana, jest nagła, ale czasem przychodzi za późno, śmierć była, jest i będzie.

Od telewizyjnej premiery finałowego odcinka „Six feet under” minęło już kilkanaście lat. Prawie dziesięć lat minęło od dnia, gdy samemu sięgnąłem po serial i zostałem zmieciony emocjonalnie. Mam wiele ulubionych produkcji telewizyjnych, ale to jest mój niezaprzeczalny numer jeden. Od dziesięciu lat nigdy w to nie zwątpiłem i nie sądzę, żeby kiedyś to się zmieniło. Jest to produkcja absolutnie wybitna. Za każdym razem jak trafiam gdzieś na zdjęcie, materiał video albo jakiś artykuł o serialu, mam ochotę wszystko rzucić i natychmiast zabrać się za oglądanie całości od początku.

Już pierwszy odcinek jest obiecujący, ale o tym, że pokocham "Six feet under" byłem przekonany dopiero po pierwszych minutach drugiego odcinka. Widzimy w nim grupę majętnych ludzi podczas małej imprezy przy basenie należącym do gospodarzy. Trójka mężczyzn słucha z uwagą charyzmatycznego młodzieńca, który racząc się cygarem, opowiada im o możliwościach pewnego i dużego zysku jeżeli tylko zainwestują w jego projekt. W tym czasie jego młoda żona, tuląc do piersi niedawno narodzonego synka, urabia małżonki trzech mężczyzn, wychwalając swego partnera i opowiadając o tym, jak to w przeciągu dwóch lat stworzył z niczego przynoszący krocie biznes. Jeden z mężczyzn daje się uwieść obietnicom wielkiego zysku i obiecuje zainwestować kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Cała sprawa śmierdzi na kilometr, z góry wiadomo, że szybko okaże się to szwindlem mającym na celu wyciągnięcie pieniędzy od naiwniaków, a my będziemy obserwować wiążące się z tym wydarzenia. A takiego! Drobny cwaniaczek postanawia ochłodzić się w basenie, prężąc swe muskularne ciało skacze z trampoliny i uderza głową o dno. Na ekranie pojawia się jego nazwisko i lata w jakich żył. Staje się on kolejnym klientem bohaterów serialu.

Oczywiście szybko się okazuje, że rozpoczynanie odcinków od ukazania czyjejś śmierci jest stałym schematem w serialu, ale nigdy nie staje się to nużące. Twórcy bawią się tym motywem oraz przyzwyczajeniami widza, który czasem do samego końca prologu nie jest pewien tego, kto tym razem zginie, stając się w efekcie kolejnym klientem Fisherów. Rozpisuję się o prologach, a to tylko kilkuminutowe smaczki, niemające często większego wpływu na dalszą akcję w odcinku. To co nakręca serial to kapitalnie napisane postacie członków rodziny Fisherów oraz ich znajomych i partnerów życiowych. Już w pierwszym sezonie przekonujemy się, że nikogo z nich nie można łatwo zaszufladkować, wszyscy skrywają jakieś sekrety, potrafią czymś zaskoczyć, stanowiąc skomplikowane osobowości, zmagające się z różnymi obsesjami, traumami oraz popełniające masę błędów. Im lepiej ich poznajemy, tym odbiór ich osoby staje się mniej oczywisty, a bohaterowie stają się tym ciekawsi. Fisherowie pracują na przedostatnim przystanku życiowej wędrówki wielu ludzi, to determinuje ich własne życie, kształtuje perspektywę patrzenia na świat, przypomina im ciągle o ulotności ludzkiego życia, ale też wpływa na samego widza, bo już same prologi potrafią nastroić do filozoficznych rozmyślań.

Absolutnie doskonały serial, inteligentny, zabawny, poruszający, czasem cholernie zasmucający, czasem nastrajający pozytywnie, a finałowe minuty ostatniego odcinka to czysta perfekcja. Uwielbiam.

2 komentarze:

  1. fajne zestawienie, może czas wrócić do The Wire, polecam za to coś z tych pozycji, które w moim rankingu lokują się gdzieś w okolicach top20
    Gra o tron, Stranger Things, House of cards, Homeland, Ray Donovan, Opowieść podręcznej, Młody papież, Sherlock, The Get Down

    OdpowiedzUsuń