czwartek, 24 kwietnia 2025

Warfare - recenzja

 


Największą obawą, jaką miał Alex Garland, gdy realizował „Civil War”, było nieintencjonalne uczynienie wojny piękną i gloryfikacja przemocy. Jest to bolączka nawet największych filmowych dzieł antywojennych, bo stojący za nimi mistrzowie, mimowolnie nadawali agresji i ludzkiemu cierpieniu estetycznej wartości, gdy zwyczajnie dobrze wykonywali swoją robotę, czyli kreowali poruszające i pobudzające wizualnie filmy. Z całą pewnością można by dyskutować, czy ostatecznie udało mu się uciec od tego problemu w „Civil War”, ale niewątpliwie wyciągnął z tego doświadczenia lekcję, która przekuła się w „Warfare”, jedno z najbardziej dosadnych dzieł opisujących wojenne piekło, jakie zrodziło kino. 

„Warfare” to dziecko dwóch ojców, wspomnianego Garlanda i Raya Mendozy. Mendoza to weteran wojenny, służący dawniej w siłach specjalnych amerykańskiej marynarki wojennej, który od lat pracuje w Hollywood jako konsultant w kwestiach militarnych. Doradzał chociażby przy realizacji „Civil War”, co zaowocowało powstaniem „Warfare”, historii opowiadającej o autentycznym starciu, jakie przeżył jego oddział w Iraku. Mendoza zajął się kierowaniem na planie aktorami, żeby pomóc im oddać pełen realizm wojennych działań i opisywanego starcia, a Garland stroną techniczną, żeby utrzymać projekt w filmowych ryzach i zadbać o to, że wszystko będzie czytelne dla widza. Jest to więc film, pod którym podpisało się dwóch reżyserów i scenarzystów, każdy z nich dbał o aspekty, w których jest najlepszy. 

Efektem tej współpracy jest prawdziwie bezkompromisowe kinowe doświadczenie, bo Garland i Mendoza przepuszczają widza przez wyżymaczkę. Zaczyna się powoli i niepozornie, półgodzinnym rozstawianiem wojskowego sprzętu pod osłoną nocy w cywilnym irackim domu i cichą obserwacją z niego obranych celów. Przeciwnicy jednak odkrywają istnienie Amerykanów i przystępują do ataku, co inicjuje godzinne starcie, które brutalnie sponiewiera bohaterów, a przy okazji wyciśnie odbiorcę jak cytrynę. „Warfare” to film z założenia nieprzyjemny i nieprzyjazny w kontakcie, bo nie ma na celu zarazić miłością do wojaczki, ale pokazać ludzi postawionych w piekielnej sytuacji i próbujących przeżyć to traumatyczne doświadczenie. 

 


Z filmu wycięto wszystkie konwencjonalne elementy ułatwiające odbiór kinowej wojny. Muzyka tutaj nie istnieje. Nie dyktuje więc nastroju scen i tego, co mamy odczuwać w danym momencie. Nie stymuluje, nie poprawia humoru, nie pociąga skojarzeniowo za popkulturowe sznurki w naszych głowach i sercach, pozostawia miejsce dla symfonii grozy i wojennego chaosu: przeszywającego wrzasku ciężko rannych żołnierzy, ogłuszających, nisko przelatujących odrzutowców, wybuchów, wystrzałów, ale też poruszającej ciszy, która następuje zaraz po otępiającej zmysły eksplozji. Dźwięk jest potężnym narzędziem w rękach twórców i korzystają z niego prezentując przy tym sadystyczną precyzję. 

Scenariusz ucieka od sztampowych elementów, wesołych przekomarzań pomiędzy żołnierzami, nawiązań do ich życia w cywilu, wspominania o tym, co zostawili za sobą w domu, jest tylko tu i teraz, a więc najpierw skupienie na powierzonym zadaniu, a później reakcja na wydarzenia, często niekontrolowana, napędzana strachem, adrenaliną, paniką, szokiem i bólem. Garland i Mendoza umieszczają widza w samym oku wojennego cyklonu, a postaci, do których przyklejona jest kamera, stają się naszymi gospodarzami w tym piekle na ziemi. Panowie nie szczędzą widoku oderwanych kończyn i wybebeszonych ludzi, ale nie uderzają tym po głowie tylko przez chwilę, żeby tylko zszokować i szybko uciec z kamerą w bok, staje się to stałym elementem filmowej przestrzeni. Krwawe ludzkie ochłapy goszczą w kadrze na tyle długo, że nie tyle powszednieją, co otumaniają widza i znieczulają na tyle, żeby zdołał podświadomie odciąć przyjmowanie tej wizualnej informacji, jako czegoś, o czym trzeba na razie zapomnieć, by skupić się na przeżyciu (a przynajmniej należałoby tak zrobić będąc w skórze postaci na ekranie). Spokojnie, makabryczny widok powróci później w koszmarach sennych, nie zmarnuje się. 

Jak wspomniałem już wcześniej, nie jest to przyjemne kinowe doświadczenie, ale zarazem bardzo wciągające, niesamowicie immersyjne, pozwalające zmierzyć się z czymś traumatycznym i dzikim w swej naturze, jednocześnie siedząc w bezpiecznym fotelu, mogąc pozwolić sobie na komfort zamknięcia w dowolnym momencie oczu. Oczywiście niewiele to pomoże w starciu z kakofonią bólu i przemocy, jaka będzie się w tym czasie wdzierać do naszych uszu.

czwartek, 16 stycznia 2025

Rok 2025 w kinie - filmy, na które czekam

 


Jak co roku, na początku stycznia, zadałem sobie pytanie, na jakie filmy w nadchodzących kilkunastu miesiącach czekam najbardziej. Kilka dni spędzonych przy klawiaturze, dwóch ekranach i we własnej głowie, później, przychodzę z listą kilkunastu tytułów. Jak zwykle, nie jest to lista najgłośniejszych tegorocznych produkcji, ale subiektywna lista filmów które mam nadzieję, że zrobią na mnie największe wrażenie w tym roku i będą tymi ulubionymi. Filmy, które miały już premiery na zachodzie, albo podczas różnych festiwali filmowych, i czekają już tylko na polską dystrybucję, pomijam, bo skupiam się na tytułach, których jeszcze nigdzie nie pokazywano i stanowią w tej chwili ekscytującą tajemnicę. Część z tego możemy się ostatecznie nie doczekać w roku 2025, albo dostać jedynie w obiegu festiwalowym, ale starałem się wybierać tylko te filmy, które mają realne szanse na pojawienie się na świecie w tym roku. Jeżeli przy miesiącu jest znak zapytania to znaczy, że nie ogłoszono jeszcze oficjalnej daty premiery i tylko ją zgaduję w oparciu o to, które festiwale dotąd preferował dany twórca (maj to Cannes, a wrzesień to Wenecja lub Toronto). 

 „Havoc” (reż. Gareth Evans) – Tom Hardy w nowym filmie autora obu części „The Raid”. Główny bohater jest detektywem, który musi sobie wywalczyć drogę przez kryminalny półświatek żeby dotrzeć do porwanego syna polityka. Przy okazji odkryje skomplikowaną siatkę korupcji i spisków oplatających jego miasto. Brzmi jak nabuzowany Hardy wybijający zęby pod okiem Evansa. Wchodzę w to. W obsadzie jeszcze Forest Whitaker, Timothy Olyphant i Luis Guzmán. Film ma „wyjść niebawem” od dwóch lat, ale wszystko wskazuje na to, że w najbliższych miesiącach zimowo-wiosennych powinniśmy go rzeczywiście dostać. Możliwe, że Netflix najpierw pokaże go w Berlinie (luty) albo na SXSW (marzec) [Luty/Marzec?] 

„Mickey 17” (reż. Bong Joon-Ho) – pierwszy film Bonga od czasu oszałamiającego sukcesu „Parasite” to następny przykład wielokrotnie przekładanej premiery. W tym kwartale powinniśmy się tego nareszcie doczekać, bo potwierdzono już, że film zostanie pokazany w Berlinie, a do normalnej dystrybucji kinowej trafi w marcu. Zwiastun jest bardzo obiecujący, ale mnie od kilkunastu lat wystarcza samo nazwisko Bonga, żeby wypatrywać premiery każdego jego kolejnego filmu. [Marzec] 


 

„Hope” (reż. Na Hong-jin) – śledzę ten projekt od prawie dwóch lat. Na Hong-jin to autor trzech znakomitych koreańskich filmów: „W pogoni” (2008), „Morza Żółtego” (2010) i „Lamentu” (2016). Wszystkie gorąco polecam, zwłaszcza ten ostatni. „Hope” będzie jego pierwszym filmem angielskojęzycznym. Historia ma opowiedzieć o mieszkańcach odosobnionego portowego miasteczka, którzy dokonują tajemniczego odkrycia w efekcie czegoś muszą walczyć o przetrwanie. Będzie to sci-fi, a w obsadzie zobaczymy Michaela Fassbendera, Alicię Vikander, Taylor Russell i Hoyeon znaną z pierwszego sezonu „Squid Game”. Wszystkie wspomniane filmy miały premierę w Cannes więc zgaduję, że Na z nowym filmem znowu pojawi się na Lazurowym Wybrzeżu. [Maj?] 

„Alpha” (reż. Julia Ducournau) – niezależnie od tego, co myślicie o „Titane”, zdobywcy Złotej Palmy sprzed kilku lat, w połączeniu z poprzednim filmem Ducournau, „Mięsem” (uwielbiam), pokazuje, że to niezwykle intrygująca i ekscytująca twórczyni, której karierę warto śledzić. „Alpha” ma być jej najbardziej osobistym filmem i (ponoć) opowiadać o nastoletniej dziewczynie, którą najbliższe otoczenie oskarża o bycie zainfekowaną jakąś nową chorobą i poddaje ostracyzmowi. Jeżeli Ducournau się wyrobi ze skończeniem filmu na czas to pewnie zobaczymy go w tegorocznym canneńskim konkursie głównym. [Maj?] 

„Father, Mother, Sister, Brother” (reż. Jim Jarmusch) – Jarmusch powraca po długiej przerwie (sześć lat) z dramatem rodzinnym. W obsadzie Cate Blanchett, Adam Driver, Charlotte Rampling, Vicky Krieps i Tom Waits. Po nieudanym „Truposze nie umierają” może być już tylko lepiej. Przynajmniej taką mam nadzieję. [Maj?] 

„Die, My Love” (reż. Lynne Ramsay) – rok temu wypatrywałem innego filmu Ramsay (autorki „Musimy porozmawiać o Kevinie” i „Nigdy cię tu nie było”), brzmiącego niezwykle ekscytująco „Polaris” (Joaquin Phoenix i Rooney Mara w osadzonej na Alasce, pod koniec XIX wieku, historii o fotografie lodowej natury spotykającego diabła), który ponoć miał być już wtedy nakręcony. Wygląda na to, że jednak nie było to prawdą, a „Polaris” wciąż jest na etapie przygotowań do realizacji, ale za to na pewno został już zrobiony „Die, My Love”, opowieść o matce zmagającej się z psychozą. W obsadzie Jennifer Lawrence, Robert Pattinson, LaKeith Stanfield, Nick Nolte i Sissy Spacek. [Maj?] 

„Hot Spot” (reż. Agnieszka Smoczyńska) – źródła polskie mówią, że nowy film Smoczyńskiej będzie osadzony w niedalekiej przyszłości, źródła zachodnie wskazują na końcowe dekady tego stulecia, niebawem się okaże, co jest bliższe prawdy, ale na pewno będzie w tej historii tajemnicze morderstwo, społeczeństwo rządzone przez sztuczną inteligencję i grupa rebeliantów. W obsadzie Noomi Rapace. Prace na planie skończyły się w listopadzie ubiegłego roku i tak prawdę mówiąc to nie jestem pewny, czy film dostaniemy jeszcze w 2025. Zgaduję, że reżyserka chciałaby po raz kolejny pojawić się w Cannes i mam nadzieję, że w takim wypadku trafiłaby w końcu do konkursu głównego, bo zasłużyła na to (jeżeli oczywiście film utrzyma poziom poprzednich), ale nie wiem, czy jest to w ogóle realny termin do wyrobienia się z postprodukcją tego filmu. [Maj?] 


 

„28 Years Later” (reż. Danny Boyle) – Boyle i Alex Garland wskrzeszają po latach serię, którą wspólnie stworzyli ponad 20 lat temu. Wskrzeszają z rozmachem, bo w postprodukcji jest już kolejny film, ale tam za kamerą siedział już Nia DaCosta, mający na koncie „The Marvels” i remake „Candymana”, więc nie będę raczej wypatrywał przyszłorocznej premiery „28 Years Later: The Bone Temple” ze wstrzymanym oddechem. Natomiast „28 Years Later” Boyle’a jestem bardzo ciekawy. Zwiastun jest ekstra. W obsadzie Aaron Taylor-Johnson, Jodie Comer, Ralph Fiennes, Jack O’Connell i Erin Kellyman. [Czerwiec] 

„Superman” (reż. James Gunn) – czekam, bo James Gunn czuje kino superbohaterskie jak mało kto, zarówno w tej poważnej warstwie, nierzadko mrocznej i obarczonej ciężarem emocjonalnym, jak i głupkowatej, wesołej, bardzo radosnej, często po prostu łącząc je ze sobą w unikalny koktajl, jednocześnie majstrując do tego jedne z najlepszych scen akcji. [Lipiec] 

„The Battle of Baktan Cross” (reż. Paul Thomas Anderson) – nowy film Andersona ma już od dłuższego czasu dokładną datę premiery (8 sierpnia), ale od kilku tygodni krążą plotki, że Warner zamierza ją przenieść na przyszły rok. Studio w tej chwili temu zaprzecza, więc trzymam się nadziei, że latem dostaniemy nowe dzieło tego wyśmienitego reżysera. O fabule niewiele wiadomo, ale ponoć będzie to dramat kryminalny luźno oparty na książce „Vineland” Thomasa Pynchona. Obsada rewelacyjna: Leonardo DiCaprio, Benicio Del Toro, Sean Penn, Regina Hall, Alana Haim. A, no i jeszcze raper Junglepussy, mam nadzieję, że trafi na plakat obok reszty tych znamienitych nazwisk. [Sierpień] 

„Hamnet” (reż. Chloé Zhao) – po wielkim artystycznym sukcesie „Nomadland” będącego ukoronowaniem jej kilkuletniej drogi niezależnego filmowca i dość chłodno przyjętymi „Eternals” będącymi niezbyt udanym romansem z kinem rozrykowym, Zhao powraca do bliższych jej przyziemnych spraw i opowiada fikcyjną historię Williama (Paul Mescal) i Agnes (Jessie Buckley) Szekspirów zmagającymi się z żałobą po śmierci kilkunastoletniego syna, Hamneta (Jacobi Jupe), co stanie się inspiracją do stworzenia „Hamleta”. [Wrzesień?] 

 


„Caught Stealing” (reż. Darren Aronofsky) - nowy film Aronofskyego brzmi jak coś z potencjałem na bycie fajnym kinem gangsterskim z barwną kolekcją wyrazistych postaci. W głównej roli Austin Butler jako niespełniony baseballista, obecnie barman i alkoholik, który trafia na celownik wielu niebezpiecznych osób po tym, jak dostaje od sąsiada kota na przechowanie. Zwierzak skrywa pewien skarb, którego poszukuje sadystyczny policjant, rosyjscy mafiozi, samoański płatny morderca i dwójka psychopatycznych braci biegających w skórzanych ciuchach. Akcja będzie osadzona w Nowym Jorku lat 90. W obsadzie jeszcze Matt Smith, Liev Schreiber, Zoë Kravitz, Vincent D’Onofrio i Regina King. Za scenariusz odpowiada Charlie Huston, który jest też autorem książkowego oryginału o tym samym tytule. [Wrzesień?] 

„Bugonia” (reż. Yorgos Lanthimos) – na jedną rzecz można każdego roku liczyć przy układaniu tych list. Zawsze znajdzie się na niej nazwisko Lanthimosa, który niestrudzenie trzaska kolejne filmy w niewielkich odstępach czasowych. „Burgonia” to remake koreańskiej komedii sci-fi („Save the Green Planet!”). Lanthimos zapewne przyda temu swojego autorskiego, absurdalnego sznytu, a pomogą mu w tym znowu Emma Stone i Jesse Plemons. Film do kin trafi w listopadzie, a wcześniej pewnie pojawi się w Cannes lub Wenecji. [Listopad] 

„Predator: Badlands” (reż. Dan Trachtenberg) – drugie podejście (po „Prey” z roku 2022) Trachtenberga do kosmicznych łowców. O fabule i obsadzie niczego jeszcze nie zdradzono oprócz tego, że tym razem skoczymy w przyszłość, a głównymi bohaterkami będą dwie siostry, odkrywające jakąś straszną prawdę o swojej przeszłości. W jedną z nich wcieliła się Elle Fanning. [Listopad] 

„The Running Man” (reż. Edgar Wright) – jest to druga już adaptacja „Uciekiniera” Stephena Kinga, ale nie myślcie o tym, jak o kolejnym niepotrzebnym remake’u pociesznego akcyjniaka z lat 80., bo wersja z Arnoldem Schwarzeneggerem niewiele miała wspólnego z książkowym oryginałem. Jest tutaj przestrzeń dla zupełnie nowej i bardzo ciekawej historii, zwłaszcza w rękach Edgara Wrighta. W obsadzie Glen Powell, Colman Domingo, Josh Brolin, Katy O’Brian, Michael Cera, William H. Macy i Lee Pace. [Listopad] 

„Eddington” (reż. Ari Aster) – współczesny western od A24 o parze, która utknęła w małym miasteczku w Nowym Meksyku podczas pandemii. Za dnia ciepłe i przyjemne miejsce wieczorami zamienia się w siedlisko zła. W obsadzie Joaquin Phoenix, Emma Stone, Pedro Pascal i Austin Butler. Aster dotąd nie wykazywał specjalnego zainteresowania europejskimi letnimi festiwalami więc być może film zostanie pokazany tylko w Toronto, albo po prostu trafi prosto do kin jakoś na przełomie jesieni i zimy. [Grudzień?] 

„Avatar: Fire and Ash” (reż. James Cameron) – no dobra, nie czekam z jakimś specjalnym napięciem na kolejną odsłonę Avatara, ale też nie czekałem na te dwie poprzednie, a zawsze i tak kończyło się na tym, że podczas seansów pochłaniał mnie ten świat całkowicie. Jestem też ciekawy, czy dobra passa Camerona kiedyś się skończy i przy którejś z części nie zdoła przekroczyć bariery miliarda dolarów, co pewnie wykoleiłoby ten rozpędzony już pociąg kasowych przebojów z niebieskimi istotami. [Grudzień] 

Jest oczywiście tego o wiele więcej, bo w tym roku powinniśmy dostać dwa filmy Richarda Linklatera. Jeden o realizacji „Do utraty tchu” Godarda („Nouvelle Vague”), a drugi o niedoszłym autorze słynnego scenicznego musicalu „Oklahoma!” („Blue Moon”). Niezmordowany Luca Guadagnino pracuje już nad postprodukcją kolejnego filmu („After the Hunt” z Andrew Garfieldem i Julią Roberts), z którym zapewne pojawi się w Wenecji. Bracia Safdie („Nieoszlifowane diamenty”) rozeszli się artystycznie i obaj zaprezentują swoje filmy w 2025. Jeden jest biografią sportowca („The Smashing Machine” z Dwaynem Johnsonem o mistrzu UFC i MMA), a drugi o… pingpongiście (Timothee Chalamet w „Marty Supreme”). Rian Johnson powróci z kolejną odsłoną serii A Knives Out Mystery („Wake Up Dead Man”). Osgood Perkins („Kod zła”) zrobił „Małpę” na podstawie krótkiego opowiadania Stephena Kinga. W Cannes pojawi się Joachim Trier („Najgorszy człowiek na świecie”) z kolejnym filmem w którym wystąpiła – odkryta przez niego dla świata - Renate Reinsve („Sentimental Value”). Jeżeli tylko wystarczy mu czasu to pewnie do Francji przyleci też Park Chan-wook z "No other choice". W kinach będzie też nowy film Alexa Garlanda („Warfare”) oparty na wspomnieniach weterana wojny w Iraku, który może być petardą na miarę „Black Hawk Down”, ale może też być tylko kolejnym filmem o wojnie w Iraku. Być może Terrence Malick skończy wreszcie kilkuletni proces montażu „The Way of the Wind”, a być może nie skończy, trzeba by zapytać wróżki. Oprócz tego jeszcze Wes Anderson, Paul Greengrass, David Lowrey („A Ghost Story”), Kornél Mundruczó („Cząstki kobiety”) i dwa różne filmy o Frankensteinie od Guillermo del Toro i Maggie Gyllenhaal.

środa, 8 stycznia 2025

Nosferatu - recenzja

 


Nie będzie specjalnym nadużyciem, gdy napiszę, że „Nosferatu” jest wymarzonym projektem Roberta Eggersa. Zafascynowany tą historią, odkąd zobaczył film F. W. Murnaua jeszcze jako kilkulatek, pierwszy raz dokonał jej adaptacji jako nastolatek w formie przedstawienia szkolnego. Do stworzenia nowej ekranizacji książki Brama Stokera przymierzał się od początku kariery filmowej, pierwotnie planując jako swój drugi film. Ostatecznie zajęło to prawie 10 lat, trochę z powodu wątpliwości, czy jest już gotów jako twórca żeby porwać się na ukochana klasykę, a trochę z powodu finansów. Nie wiem, czy Eggers był wystarczająco doświadczonym i sprawnym reżyserem wtedy, ale z całą pewnością pod względem warsztatowym niczego nie można mu zarzucić teraz, bo „Nosferatu” to kolejny dowód jego technicznej maestrii i chorobliwego wręcz przywiązania do detali. 

„Nosferatu” idzie w poprzek oczekiwaniom współczesnej widowni rozkochanej w tematyce wampirycznej. Nie ma tutaj miejsca dla nastoletnich romantycznych uniesień, wzniosłych słów o przebytych oceanach czasu, a nawet elegancji klasycznych filmów o gustownie noszącym się hrabim Drakuli. Hrabia Orlok to emanacja pierwotnego zła, istota odpychająca, niepokojąca w swej naturze, buchająca zwierzęcą energią seksualną, wywodząca się z ludowych wierzeń i zaczerpniętym z przekazów historycznych wizerunku Włada Palownika. Wychodzimy od demonicznej wersji Maxa Schrecka ze starszego o ponad 100 lat filmu (Eggers chyba do dziś nie oglądał wersji Wernera Herzoga), ale jednocześnie uciekamy od niej jak najdalej, otrzymując stworzenie górujące nad innymi wzrostem, potężne, ale jednocześnie chude, kościste, a przy tym dumnie obnoszące się swoim gęstym wąsem pod nosem. Niewiele mamy jednak okazji do dokładnego przyjrzenia się tej istocie, często skrywanej w mroku, opisywanej niepokojącą sylwetką, przeszywającym głosem, albo za pomocą cienia, którym zaszczuwa nie tylko pojedyncze ofiary, ale wręcz całe miasto zalane plagą, które wywołała. Świetna rola Billa Skarsgarda, ale jednocześnie trudna do należytego docenienia, bo szwedzki aktor znika pod toną charakteryzacji, nieludzkim głosem i wszechobecnym mrokiem panującym na ekranie. 

Mrok w obrazie idzie w parze z ponurą historią, w której trup ściele się gęsto, nie szczędząc nikogo i niczego, zanurzając odbiorcę w świecie pełnym zła i obłędu, zrzucając na niego cały ciężar tej historii, nieczęsto dając od niego odpocząć, zwłaszcza w drugiej jej połowie. Jest to imponujące z jakim przekonaniem wszyscy zaangażowani wchodzą na 100% w tę poważną konwencję. Począwszy od reżysera, który nie daje sobie przestrzeni na asekuranckie puszczanie oka w kierunku odbiorcy, postawił na klasyczny, gęsty, klimatyczny horror gotycki i serwuje go z kamienną twarzą, a kończąc na aktorach, których kreacje odzwierciedlają tę anty-asekurancką filozofię, gdy trzeba zaszarżować i pójść bez zahamowań w objęcia czystego obłędu robią to całym sobą, a już szczególnie doskonała tutaj Lily Rose-Depp. 

Chociaż jest to historia doskonale już wszystkim znana, wielokrotnie przerabiana i przetwarzana przez kulturę, to takie poważne do niej podejście, daje jej szansę odetchnąć pełną piersią, nawet jeżeli będzie to oddech stęchły. Eggers nigdzie się nie spieszy i tempo filmu może chwilami testować cierpliwość odbiorcy, szczególnie przy takim nasyceniu dialogów, jaki jest tutaj obecny, ale zarazem tak umiejętnie buduje klimat, hipnotyzując nastrojem, fascynując pomysłami inscenizacyjnymi i projektami wnętrz oraz kostiumów, że ogląda się to w urzeczeniu.

poniedziałek, 27 maja 2024

Anora - recenzja



W tym roku udało mi się zobaczyć wszystkie filmy z canneńskiego konkursu głównego. Nie miałem jednego wyraźnego faworyta, którego chciałbym zdecydowanie wyróżnić ponad pozostałe tytuły. Najbliższe temu było „The Substance”, ale nawet jeżeli w pełni pokochałem to szalone kinowe doświadczenie, no to już niekoniecznie uważam, że film powinien był zgarnąć główną nagrodę (szkoda natomiast, że nie trafiło do niego Grand Prix, albo laur za reżyserię, bo akurat scenariusz był tutaj najmniej warty nagrodzenia). Dostaliśmy w Cannes kilka naprawdę dobrych filmów, zasługujących na docenienie, co znalazło swoje odbicie w nagrodach, niezwykle sprawiedliwie rozdanych przez jury prowadzone przez Gretę Gerwig. 

„Anora” Seana Bakera na tle konkurencji jest niewątpliwie niezwykle wdzięcznym laureatem Złotej Palmy, bo to film, który spodobał się w tym roku na Lazurowym Wybrzeżu chyba każdemu. Atrakcyjny wizualnie, ciekawy realizacyjnie, wciągający, energetyczny, dobrze napisany, praktycznie pozbawiony wad. Jednocześnie nie łatwo oddać jego piękna słowami, bo to historia, która pozornie brzmi dość banalnie. Młody potomek rosyjskiego oligarchy, Ivan (Mark Eydelshteyn), poznaje nowojorską striptizerkę, tytułową Anorę (Mikey Madison), chociaż ona sama woli być raczej nazywana - Ani. Chłopak ma kupę siana w portfelu i jeszcze więcej siana w głowie. Jego życie to imprezy, seks, zioło, konsola. Dziewczyna natomiast ma całkiem sporo oleju pod kopułą więc korzysta z przepastnego konta rosyjskiego bogacza dopóki tylko ten chętnie rozrzuca banknotami na lewo i prawo. Zanim się obejrzymy, wylądują w Las Vegas przed ołtarzem, a zanim do Ani w pełni dotrze, że właśnie stała się bajecznie bogata to teściowie będą już na pokładzie prywatnego odrzutowca lecącego z Rosji, a ich lokalni siepacze walić do drzwi posiadłości w Nowym Jorku, żeby doprowadzić do anulowania ślubu. 

Film wychodzi od imprezy, jako pomysłu na życie, ciągłego pasma alkoholu, seksu i innych przyjemności, a następnie schodzi gwałtownie na ziemię, gdy konsekwencje tychże przychodzą, żeby wystawić rachunek. Ivan dokonuje wtedy szybkiej ewakuacji, a Ani kończy w towarzystwie Torosa, dojrzałego lokalnego opiekuna młodego chłopaka, i jego dwóch pomagierów, z którymi wyrusza na poszukiwania chłopaka. W dużym skrócie, bo do takiego układu doprowadzi długie pasmo krzyków, szamotanin i testowania wzajemnych granic. 

 


Nie brzmi to pewnie, jak oczywisty kandydat na Złotą Palmą, ale siła „Anory” nie tkwi w tym, o czym Sean Baker opowiada, ale w jaki sposób. Skupiony na relacjach, oparty na świetnych dialogach, nieoczywistych interakcjach pomiędzy postaciami i ciekawej dynamice ich zachowań, na zaskakującej więzi, jaka się między nimi rodzi, ale też antagonizmach, które ciągle wychodzą na wierzch. Najpierw jest więc dynamiczną historią o hedonistycznej relacji dwójki ludzi, zabawną, lekką, nieco otumaniającą, żeby następnie stać się opowieścią o czymś więcej, o świadomości swego miejsca w szeregu, o braku złudzeń, ale też drapieżnej walce o swoje, o wydrapywaniu pazurami własnego kawałka rzeczywistości. 

Jest to też pokaz aktorskich możliwości Mikey Madison, osoby kipiącej dziką energią, charyzmatycznej, żywiołowej, ale też niezwykle skupionej w każdej scenie, pełnej wrażliwości i życia odbitego w oczach oraz na twarzy. Madison już pokazywała w przeszłości, że jest świetna w roli psychopatek („Krzyk”, „Pewnego razu… w Hollywood”), ale to może być jej przełomowa rola, bo pokazująca, jak wiele więcej ma jeszcze do zaoferowania przed ekranem. 

Nie będzie to raczej przełom dla Bakera, bo „Anora” jest naturalną konsekwencją ścieżki, którą podąża od samego początku kariery. Filmów coraz lepszych, dojrzalszych, ciekawszych, ale zawsze zgodnych z własną wrażliwością i pomysłem na kino. Niech się tego tylko trzyma dalej, a wszyscy na tym zyskamy.

sobota, 25 maja 2024

Megalopolis - recenzja

 


„Megalopolis” Francisa Forda Coppoli zstąpiło przed tygodniem na francuską ziemię żeby zbawić świat kina i wprowadzić błogosławionych kinomanów w nowy wiek kinematografii. Od teraz, historia będzie się dzielić na wiek mroku, poprzedzający tę wielką premierę, oraz czas oświecenia, czyli piękną dalszą egzystencję ze świadomością, że przyszło nam istnieć w tym samym czasie, co monumentalne dzieło wielkiego artysty.  
Czytając i słuchając opinii osób zachwyconych nowym filmem Coppoli można odnieść wrażenie, że właśnie z tym mamy do czynienia – z przełomowym kinowym arcydziełem, które trwale zapisze się na kartach historii kina. Jest to piękne, gdy coś tak bardzo porusza i zachwyca. Cieszy, że jeden z wielkich reżyserów, powraca po długiej przerwie, pod koniec kariery, z jeszcze jednym wielkim filmem, o którego realizację walczył zawzięcie od tak dawna. 

Jest tylko jeden problem. To nie jest arcydzieło. Co jeszcze nie stanowiłoby problemu. Problem tkwi w tym, że to nie jest dobry film. 

„Megalopolis” to dzieło z tektury i plastiku. Zrealizowana za 120 milionów dolarów, niezwykle ambitna wizja, która przerodziła się w kiczowaty, pstrokaty, infantylny koszmarek dla oczu. W teorii pobudzający intelektualnie koncept starożytnych realiów przeniesionych na dzisiejszy grunt, który w efekcie jest pretensjonalnym brandzlowaniem się nad łacińskimi sentencjami i filozoficznymi myślami. Imponująca kolekcja aktorskich nazwisk z górnej półki, która wydaje się zagubiona w tym dziwnym świecie. Jedni weterani ekranu przelatują przez ekran niczym kometa (Dustin Hoffman), zaliczając w pośpiechu trzy sceny na krzyż, nie pozostawiając po sobie żadnego wrażenia, drudzy (Jon Voight) pewnie zazdroszczą, że nie mieli tyle szczęścia, bo dostają dość czasu, żeby pozostawić po sobie dużo tragicznych wspomnień. Adam Driver jest bez wyrazu. Shia LaBeouf ma tyle wyrazu, że strzela nim na oślep w odbiorców niczym z bazooki, siejąc pożogę i trwogę. Obaj średnio się odnajdują w tym projekcie. W zasadzie najlepiej w tym campowym świecie osadzają się Nathalie Emmanuel i Aubrey Plaza. Jedna wchodzi w niego z powagą i precyzją, druga odpala wrotki i bawi się przednio. Oba podejścia się bronią. 



Coppola stworzył film, który już podzielił publikę, i zdecydowanie dalej będzie dzielić w nadchodzących miesiącach. Niewątpliwie znajdzie jeszcze niejednego entuzjastę, gotowego wystawić najwyższą notę, jeszcze więcej osób chętnie rozda jedynki, ale tak po prawdzie, to film nie zasługuje na tak skrajne emocje. Co szczególnie smuci w tym dziele, to obraz Coppoli-reżysera, jaki po sobie pozostawia. Artysty, który wciąż ma ambicje i chęć do tworzenia wielkich dzieł, ale nie dostrzega, że nie ma na to pomysłu. Reżysera, który nie ma już w sobie rewelacyjnych scen do pokazania, żadnych szalonych technicznych koncepcji, ani realizacyjnych fikołków, tylko statyczny, antyczny teatr odgrywany w pstrokatych scenografiach z tektury. Gdy największą atrakcją filmu jest gość ze statywem, stający na scenie przed ekranem, żeby przez minutę zadawać pytania postaci granej przez Adama Drivera, no to nie świadczy to najlepiej o filmie, bo to tylko kuglarska sztuczka, zaskakująca i pocieszna, ale nie mająca żadnego wpływu na historię. Jeżeli coś można zastąpić głosem z offu i efekt będzie ten sam, to ktoś tu pomylił sztukę z wodną mżawką z seansów 4DX.  
 
Cały ten kicz i paździerz realizacyjny byłby do obrony, gdyby stała za tym świadomość twórcza. Jakiś reżyser typu Baza Luhrmana, który potrafiłby to ograć na ekranie, nieco obśmiać, znacząco podkręcić pewne elementy, zabawić się tym, zaprezentować jakąś wizję, która jednocześnie pławiłaby się w campie, jak i dystansowała od niego w pewnym stopniu. Coppola nie sprawia wrażenia, jakby rozumiał, że „Megalopolis” jest zabawne w swej kiczowatości. Za bardzo jest zajęty przypominaniem, że to film o sztuce, i słabej kondycji ludzkiej cywilizacji, no i oczywiście sztuce jako drodze do zbawienia tejże cywilizacji. 

Nie jest też tak, że Coppola zupełnie stracił autorski pazur. Film jest nieudany, ale zbudowany z udanych scen i pomysłów, trzeba się do nich dokopać przez stylistyczny śmietnik, istnieją jednak, są tam, głęboko w nim zanurzone. Niestety w głowie po seansie bardziej zapisuje się widok LaBeoufa ze strzałką wystającą z tyłka, czy też błaznujący Jon Voight, chwalący się swoim „wzwodem”. Całkiem możliwe, że „Megalopolis” z czasem nabierze kultowego charakteru, ale niestety jego znaczenie dla historii kina nigdy nie będzie tym, czego życzyliby sobie jego fani.

środa, 22 maja 2024

The Substance - recenzja

 


Do Cannes leciałem w tym roku z przekonaniem, że „The Substance” Coralie Fargeat będzie rewelacją, a może nawet niespodziewanym zdobywcą Złotej Palmy. Spodziewałem się powtórki zaskakującego sukcesu „Titane” Julii Ducournau, która po znakomitym debiucie („Mięso”) podbiła Lazurowe Wybrzeże swoim drugim filmem w karierze. Fargeat też pojawia się w Cannes z drugim filmem mając bardzo udany debiut na koncie („Zemsta” z 2017). Jest więcej punktów stycznych, narodowość, niepokorność tematyczna, doskonałe operowanie stroną formalną, hołdowanie krwawym tradycjom Francuskiej Ekstremy. Przede wszystkim to był ten film w konkursie głównym po którym nie wiedziałem czego się spodziewać. Miałem tylko nadzieję, że wyjdę z niego zachwycony. 

Nie wiem, czy będzie z tego Złota Palma, a jeżeli będzie, no to sporo ludzi się później nieźle zdziwi, gdy wybierze się do kina, zaciekawionych nagrodą, ale jednego jestem pewien – to było rewelacyjne kinowe doświadczenie! 

O fabule „The Substance” warto wiedzieć jak najmniej przed seansem, więc ograniczę się do zarysowania podstaw historii. Jest tajemniczy produkt dostępny na czarnym rynku, którego zażycie sprawia, że powstaje kopia użytkownika, młodsza, piękniejsza, zdrowsza, idealna. Obie wersje muszą się jednak dzielić swoim życiem. Każda dostaje tydzień, podczas którego ta druga wpada w stan regeneracyjnej śpiączki. Jeżeli jedna kopia przeciągnie swój tydzień o choćby kilka godzin odbije się to natychmiast na zdrowiu tej drugiej, bo balans musi być zachowany. Główna bohaterka, Elisabeth Sparkle (Demi Moore), jest dawną gwiazdą ekranu, która większość zawodowego życia spędziła jako prowadząca poranny telewizyjny program z fitnessem. Pewnego dnia zostaje bezceremonialnie zwolniona z roboty, żeby ustąpić miejsca nowej, młodszej, atrakcyjniejszej prowadzącej. W efekcie decyduje się na wspomniany zabieg, a zjawiskowa, młoda kobieta, Sue (Margaret Qualley), która dzięki temu powstaje, szybko podbija serca kierowników telewizji i odbiorców. Życie błyskawicznie staje się bajką dla Sue, która oczywiście nie zdąży zrobić dobrze 40 przysiadów przed kamerą, a już zacznie testować granice siedmiodniowej reguły, która uznaje za niepotrzebne ograniczenie. Skutki tego uderzą głównie w Elisabeth… 


 

„The Substance” to zdecydowanie nie jest kino na każdy żołądek. Reżyserka jeszcze przed realizacją zapowiadała, że to będzie wybuchowe, feministyczne podejście do gatunku horroru cielesnego. Słowa dotrzymała, bo przez cały seans mocno podkręca dawki wizualnego cielesnego horroru, wychodząc od naprawdę odważnych scen, a później wielokrotnie to przebija kolejnymi porcjami ekranowych obrzydliwości. Nie wszystkim będzie to w smak. Z mojego seansu wyszło co najmniej kilkadziesiąt osób, ale znakomita większość, z nieco ponad dwutysięcznej sali, bawiła się równie przednio, co ja. Jest to brutalny i wizualnie szokujący film, ale też cholernie atrakcyjny, zabawny, pomysłowy stylistycznie, pobudzający muzyką i wykręconymi scenografiami. Jeżeli tylko nie straszne wam widoki cielesnych deformacji i sążniście tryskającej krwi to będziecie się bawić dobrze, bo reżyserka podchodzi do swojego filmu z ogromnym luzem, obśmiewając różne sytuacje, bawiąc się obrazem, bohaterami i ich losem. 

Coralie Fargeat już w „Zemście” pokazała, że ma oko i talent do wyłapywania lub kreowania pięknych obrazków, „The Substance” jest tego naturalną kontynuacją. Od nasyconej intensywnymi barwami kolorystyki począwszy, poprzez wykręcone, długie korytarze mieszkania Elisabeth i studia telewizyjnego, na wyrazistych, seksownych kostiumach kończąc, jest to film, który stale czymś stymuluje odbiorcę. 

Jednocześnie „The Substance” opowiada ciekawie o starości i towarzyszącemu temu wykluczeniu (a także procesie samowykluczenia się z relacji społecznych). Wpisana w to przy okazji krytyka płytkości świata rozrywki telewizyjnej, wprawdzie nie jest niczym odkrywczym i nie warto poświęcać jej zbyt wiele miejsca, ale należy jednocześnie dodać, że aktorskie szarże Dennisa Quaida, grającego szefa studia, pięknie lądują w tym nasyconym podkręconymi emocjami i doznaniami filmie. O wiele szczerzej wybrzmiewa natomiast wątek, w którym Elisabeth, zarówno w swoich oczach, jak i czynach Sue, staje się tą niepotrzebną wersją, niewartą uwagi i szczęścia, bo pozbawioną już młodzieńczego wdzięku i energii. Widać, że to właśnie w tym zostało złożone najwięcej serca i delikatności reżyserki. Demi Moore pięknie ogrywa tę postać, zarówno w stanach maniakalnych i podkręconych emocjonalnie, jak i przy kreśleniu subtelnych niuansach zachowań dojrzałej kobiety, o której świat już zapomniał i sama powoli przestaje wierzyć w sens swojej egzystencji. Bardzo skomplikowana i odważna rola, też cieleśnie, bo niepozostawiająca zbyt wiele miejsca dla wyobraźni, obnażając przed kamerą wszelkie niedoskonałości. Tak dobrej Moore nie widzieliśmy od dawna, a całkiem możliwe, że to wręcz najlepszy występ w karierze.  

Kocham takie kino, pomysłowe, dzikie, szokujące, rozbudzające, trzymające za gardło przez cały seans, ale przy tym zabawne i mające coś do powiedzenia.

sobota, 18 maja 2024

Furiosa: Saga Mad Max - recenzja

 


Nie uciekniemy od tego. „Mad Max: Na drodze gniewu” musi być punktem odniesienia dla filmu „Furiosa: Saga Mad Max”. Jest to porównanie niekorzystne dla tego drugiego, bo odsyłające do spełnionego arcydzieła kina akcji. Filmu, który obdzierał gatunek z wszelkich niepotrzebnych fabularnych zapychaczy, stawiając na energię, kinetykę, opowiadanie obrazem, opisywanie postapokaliptycznych realiów przy pomocy imponującej ilości detali starannie rozrzuconych w tle, a rozwój relacji pomiędzy postaciami wpisując w rewelacyjnie zrealizowane sceny akcji. Fabuły w tym było niewiele, ale treści już sporo, bo uważny widz otrzymywał starannie zaplanowany portret różnych społeczności żyjących na bezdrożach nuklearnej jałowej ziemi. 


„Furiosa” nie mogła być kopią tej formuły, znaczy się mogła, ale próba dokładnego odtworzenia tego, co stanowiło o sile poprzednika, groziła odwrotnym efektem. „Na drodze gniewu” osiągnęło taki ideał w sięganiu po minimalizm treści, żeby uzyskać maksymalizm formy, że szansa na przebicie tego była nikła. George Miller rozumiał, że w najlepszym razie powtórzy ten sam trick, a w najgorszym zrobi jego słabszą imitację, więc poszedł w innym kierunku, pozostając w realiach świata stworzonego w poprzednim filmie, opowiedział rozciągniętą na kilkanaście lat historię, skupioną na rozwoju postaci i zaprezentowania miejsc, które wcześniej znaliśmy wcześniej tylko z nazwy. 

Jego nowy film nie jest już jednym wielkim szaleńczym pościgiem pompującym adrenalinę od początku seansu do samego końca. „Furiosa” oczywiście jest wypchana po brzegi scenami akcji, długimi, wyczerpującymi, imponującymi swym rozmachem i wyczynami kaskaderskimi, ale historia nie obawia się przystanąć na dłużej, przyjrzeć się nieco dokładniej jakiemuś miejscu, sytuacji, relacji pomiędzy postaciami. Nie wszystko to działa idealnie. Szczególnie niedogotowany wątek uczuciowy, w którym bardziej się rozumie, co próbuje pokazać, jak czuje jakieś emocje z tym związane. Nie pomaga, że Tom Burke jest wyjątkowo mdły zarówno jako amant, jak i teoretyczny herszt bandy wypadowej.  



Jeżeli jednak, podobnie jak ja, od dekad kochacie dawać nura w tą postapokaliptyczną, pustynną wizję, budowaną i rozwijaną od czasu drugiego filmu, uwielbiacie oglądać tych wszystkich naćwiekowanych socjopatów w skórzanych łachach, chłoniecie obsesję tego świata na punkcie pojazdów zmotoryzowanych, benzyny, palonej gumy, no i ten spajający to wszystko obłęd, „Furiosa” będzie kolejnym satysfakcjonującym rozdziałem o życiu i śmierci na nuklearnych bezdrożach. Odważnym, brutalnym, niespętanym ograniczeniami kategorii wiekowej. Główny antagonista, cudownie przerysowany, zarówno pod względem niesamowitej charakteryzacji, jak i kreacji Chrisa Hemswortha, jest postacią z kreskówki, błaznem, megalomanem, a jednocześnie wyrachowanym, mrocznym sadystą, brutalem, osobą na tyle okrutną, że Immortan Joe nagle zaczyna wydawać się całkiem fajnym gościem, któremu mimowolnie zaczyna się kibicować w ich wojnie o władzę. 

Anya Taylor-Joy, niczym Bogusław Linda, nie epatuje słowem mówionym, opierając swoją kreację głównie na fizycznej ekspresji i gniewnych, intensywnych spojrzeniach. Generalnie takie podejście działa, bo Anya ma wystarczająco dużo charyzmy, żeby podźwignąć tak napisaną postać. Nie jest to jednak poziom wewnętrznej siły i opanowania, jaką emanowała Furiosa w wykonaniu Charlize Theron, ale przecież też sama Charlize Theron, gdy była w wieku Taylor-Joy, nie mogła się pochwalić taką charyzmą. Pewne rzeczy po prostu przychodzą z wiekiem i nabytym doświadczeniem. 

„Furiosa” nie jest drugim „Na drodze gniewu”, ale też z całą pewnością nie jest drugim „Pod kopułą gromu”. Jest to film daleki od ideału, ale polegający głównie po zestawieniu z ideałem, czyli swoim poprzednikiem, bo już na tle większości chłamu, jaki jest obecnie produkowany jako kino rozrywkowe, wypada naprawdę dobrze. Miller szkodzi sobie niepotrzebnymi nawiązaniami do poprzednie odsłony, bo o ile pewne mrugnięcia okiem do widza są fajne, a znalazło się tutaj nawet coś dla fanów gry z ubiegłej dekady, no to jednak pomysł z pokazywaniem w napisach końcowych scen akcji z „Na drodze gniewu” jest strzelaniem sobie w stopę, bo tylko przypomina widzowi jaka przepaść leży pomiędzy arcydziełem gatunku, a tylko kolejnym solidnym kinem akcji.

poniedziałek, 15 stycznia 2024

Rok 2024 w kinie - filmy, na które czekam

 


Dopytywaliście się o moją coroczną listę najbardziej obiecujących tegorocznych premier kinowych. Wiedziałem, że powstanie, ale długo się zbierałem do spisania tego, bo czułem, że będzie to czasochłonne zajęcie. Dobrze mi się wydawało. Jak zaraz zobaczycie, lista jest bardzo długa, bo naprawdę jest na co czekać w tym roku. I to nawet z pominięciem jednego z najmocniejszych filmów, jakie zobaczycie w tym roku, czyli „Strefy interesów” (marzec), którą widziałem już pół roku temu. Jak zwykle, jest to lista subiektywna, skupiona na filmach, których wypatruję, a nie wszystkich nadchodzących interesujących polskich premier kinowych, bo część z tych produkcji miałem już okazję zobaczyć. Nie znajdziecie więc poniżej „Anatomii upadku” (luty), „Upadających liści” (luty), czy też „Bulionu i innych namiętności” (kwiecień) oraz „Perfect days” (maj), filmów dobrych, wartych uwagi, które miałem już okazję zobaczyć w Cannes. 

Większość z poniższych tytułów nie było jeszcze pokazywanych publicznie, wiele z nich nie jest w tej chwili nawet ukończonych, tym bardziej jednak mnie ekscytują, bo stanowią niewiadomą i obietnicę czegoś bardzo dobrego. Starałem się ułożyć to wszystko chronologicznie. Daty nieznanych jeszcze premier oczywiście zgadywałem, wstawiając najbardziej prawdopodobny festiwal na jakim te filmy zostaną pewnie zaprezentowane. Marzec to SXSW. Maj to rzecz jasna Cannes. Wrzesień natomiast to Wenecja lub Toronto. Przy tych datach zobaczycie znak zapytania. Warto jeszcze wiedzieć, że część z tych filmów zakończy w tym roku swoją podróż tylko na festiwalowym obiegu. 

No dobra, przejdźmy w końcu do rzeczy: 

„The Iron Claw” (reż. Sean Durkin) – nowy dramat od studia A24 o autentycznej rodzinie zapaśników z ubiegłego stulecia zebrał masę pozytywnych opinii i można go już nawet upolować w polskich kinach na pierwszych przedpremierowych pokazach. W obsadzie Zac Effron, Jeremy Allen White, Harris Dickinson, Holt McCallany i Lily James. [Luty] 

„Dune: Part Two” (reż. Denis Villeneuve) – nikomu raczej nie trzeba przybliżać tego filmu. [Marzec] 

„Mickey 17” (reż. Bong Joon-Ho) – pierwszy film Bonga od czasu oszałamiającego sukcesu „Parasite”. W zasadzie to nie muszę wiedzieć niczego więcej, bo odkąd kilkanaście lat temu zobaczyłem rewelacyjną „Zagadkę zbrodni”, po każdy kolejny jego film sięgam w ciemno. „Mickey 17” będzie sci-fi osadzonym w kosmosie, a Robert Pattinson wcieli się w klona, jedną z wielu wersji tej samej osoby, wysłanych na galaktyczną misję. Oprócz niego zobaczymy jeszcze Marka Ruffalo, Toni Collette i Stevena Yeuna. [Marzec] 


 

„Minghun” (reż. Jan P. Matuszyński) - historia o Jurku (Marcin Dorocinski), którego córka ginie w wypadku samochodowym. Za namową teścia (Daxing Zhang) postanawia odprawić chiński rytuał, tytułowy minghun, będący zaślubinami po śmierci. Panowie ruszają w poszukiwaniu odpowiedniego (nieżywego) kandydata na „męża” dla zmarłej dziewczyny. Brzmi intrygująco. I międzynarodowo. [Marzec] 

„MaXXXine” (reż. Ti West) – finałowa odsłona trylogii Ti Westa („X”, „Pearl”) zabierze tym razem do Los Angeles lat 80. i opowie o dalszych losach Maxine (Mia Goth), znanej z pierwszego filmu aktorki porno, walczącej teraz o swoje miejsce w Hollywood. [Marzec?] 

„Civil War” (reż. Alex Garland) – opowieść o nowej amerykańskiej wojnie domowej, wypuszczona do kin w przededniu kolejnej kampanii prezydenckiej, silnie dzielącej społeczeństwo, być może będzie celowym wsadzeniem przez Garlanda kija w mrowisko, ale liczę, że pójdzie za tym coś więcej i jeden z najciekawszych głosów płynących dziś z Hollywood, będzie miał coś ciekawego do powiedzenia na ten temat. Albo po prostu porządnie walnie nas po łbie. [Kwiecień] 

„Love Lies Bleeding” (reż. Rose Glass) – czyli pani od bardzo udanego debiutanckiego filmu „Saint Maud”. „Love Lies Bleeding” to lesbijskie kino zemsty w rytmie i stylistyce lat 80. z dobrze zapowiadającymi się rolami Kristen Stewart i Katy M. O’Brian, no i jeszcze Eda Harrisa w odjechanej stylizacji. [Kwiecień] 

„Challengers”/„Queer” (reż. Luca Guadagnino) – podwójna dawka Guadagnino. „Challengers” z Zendayą miało się pojawić na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji, ale zostało w ostatniej chwili wycofane z imprezy przez dystrybutora ze względu na strajk aktorów i pojawi się w kinach wiosną. „Queer” z Danielem Craigiem i Jasonem Schwartzmanem, adaptacja powieści Williama S. Burroughsa, najpewniej trafi do programu tegorocznej edycji weneckiego festiwalu. Guadagnino nie próżnował. [Kwiecień/Wrzesień?] 


 

„Polaris” (reż. Lynne Ramsay) – Joaquin Phoenix i Rooney Mara w nowym filmie autorki „Musimy porozmawiać o Kevinie” i „ Nigdy cię tu nie było”, w osadzonej na Alasce, pod koniec XIX wieku, historii o fotografie lodowej natury spotykającego diabła. Wystarczy? Myślę, że wystarczy. [Maj?] 

„Limonov: The Ballad of Eddie” (reż. Kiriłł Sieriebriennikow) – Kiriłł zachwycił mnie dotąd raz, osiem lat temu, filmem „Uczeń”, jego późniejsze projekty nie miały już w sobie tej mocy, ale z niezmiennym zainteresowaniem spoglądam w kierunku kolejnych produkcji rosyjskiego twórcy. Tym razem opowie o żyjącym na zachodzie radykalnym sowieckim poecie skonfliktowanym z radzieckimi władzami. W głównej roli Ben Whishaw. [Maj?] 

 „Emilia Perez” (reż. Jacquesa Audiard) – zarys fabuły nowego filmu Audiarda („Prorok”, „Paryż, 13. dzielnica”) brzmi nieźle. Meksyk. Szef kartelu kontaktuje się z prawniczką. Chce przejść na emeryturę, zapaść pod ziemię i spełnić swoje największe życiowe pragnienie: zostać kobietą. W obsadzie Zoe Saldana, Selena Gomez i Edgar Ramirez. [Maj?] 

 „Furiosa: A Mad Max Saga” (reż. George Miller) - „Fury Road” jest jednym z moich ulubionych filmów ubiegłej dekady. „Furiosa” pewnie nie będzie nawet ulubionym filmem roku, ale bardzo chciałbym się mylić. Powraca George Miller, Junkie XL, osoby odpowiedzialne za różne piony realizacyjne i scenariusz, a w głównej roli Anya Taylor-Joy i Chris Hemsworth jako główny antagonista. Składam już pierwsze ofiary u bram Walhalli, żeby premierowy seans był chociaż w połowie tak bardzo ekscytujący i niezapomniany, jak mój pierwszy kontakt z poprzednią odsłoną. [Maj] 


 

„The Shrouds” (reż. David Cronenberg) – wygląda na to, że po długiej przerwie w reżyserowaniu, David Cronenberg powrócił z nowym zapałem i twórczymi siłami, bo dwa lata po canneńskiej premierze „Zbrodni przyszłości”, najprawdopodobniej przyleci do Francji z kolejną mroczną historią, tym razem o nawiązywaniu kontaktu ze zmarłymi leżącymi na cmentarzu. W obsadzie Diane Kruger, Guy Pearce i Vincent Cassel. [Maj?]

„Bird” (reż. Andrea Arnold) – pierwszy od ośmiu lat („American Honey”) pełnometrażowy film Andrei Arnold, o którym wiadomo na razie tyle, że Barry Keoghan zrezygnował dla niego z występu w drugiej części „Gladiatora”. Oprócz niego zobaczymy na ekranie jeszcze Franza Rogowskiego. Wyprodukowało studio A24, a premiera najpewniej w Cannes. [Maj?] 

„Blitz” (reż. Steve McQueen) – wojenna historia kilku londyńczyków w okresie niemieckich bombardowań. Za kamerą twórca takich dzieł jak „Głód” i „Wstyd”, a przed kamerą Saoirse Ronan, Stephen Graham i Harris Dickinson znany z „Triangle of Sadness”. [Maj?] 

 „Kingdom of the Planet of the Apes” (reż. Wes Ball) - Wes Ball, mający na koncie bardzo przeciętną trylogię sci-fi, rozpoczętą „Więźniem labiryntu”, nie nastraja wprawdzie przesadnym optymizmem do tego filmu, ale Matt Reeves zrobił tyle dobrego dla marki swoimi dwoma poprzednimi odsłonami, skutecznie rozpalając moją miłość do tego świata, że dopóki nie zostanie ona brutalnie zgaszona przez Balla i Disneya, pozwolę sobie na ostrożną wiarę w ten projekt. Zwiastun mnie kupił. [Maj] 

„Inside Out 2” (reż. Kelsey Mann) – jeden z najlepszych (moim zdaniem to nawet najlepszy) filmów Pixara musiał się kiedyś doczekać kontynuacji, bo w tym genialnym koncepcie jest jeszcze sporo potencjału do zagospodarowania. 9 lat temu wypatrywałbym tego z ekscytacją. Dziś czekam raczej z chłodnymi emocjami, bo to już nie jest ten sam Pixar, co wtedy, a projektem steruje do tego osoba, która nie miała dotąd okazji się sprawdzić w formie pełnometrażowej animacji. Z rewelacyjnego pomysłu zrodziła się pewnie zaledwie dobra kontynuacja, ale wciąż mam nadzieję, że jednak mnie pozytywnie zaskoczą i zachwycą. [Czerwiec] 

„The Bikeriders” (reż. Jeff Nichols) – po lekkim zamieszaniu z odwołaną zeszłoroczną grudniową datą premiery i zmianą dystrybutora, nowy film Nicholsa („Take Shelter”, „Uciekinier”) ostatecznie dostaniemy w połowie roku. Zaliczył już kilka festiwali i większość płynących z nich recenzji była pozytywna. „The Bikeriders” opowiada o losach klubu motocyklowego na przestrzeni lat 60. Zacznie się niewinnie, od wspólnoty lokalnych zapaleńców motorów, a zakończy mrocznie, powolną metamorfozą w gang motocyklowy. Obsada: Austin Butlera, Tom Hardy, Jodie Comer, Michael Shannon, Paul Sparks, Norman Reedus, Damon Herriman oraz Karl Glusman. [Czerwiec] 


 

„Alien: Romulus” (reż. Fede Alvarez) – mam ogromny głód jakiegoś dobrego filmu o xenomorphach. Czy to właśnie będzie ten film? Ciężko powiedzieć, bo Alvarez jest nierównym reżyserem i scenarzystą, ale zarówno jego remake „Martwego zła”, jak i pierwsza część „Nie oddychaj”, pokazały, że lubi się zapędzić w naprawdę mroczne i brutalne rejony. Jeżeli tylko dostał wolną rękę od studia to jest szansa, że w końcu znowu zobaczymy coś naprawdę dobrego z tymi wypełnionymi kwasem bestiami. [Sierpień] 

 „Kinds of Kindness” (reż. Yorgos Lanthimos) – film „Poor Things” przez ostatnie dwa lata gościł na poprzednich wcieleniach tej listy. Doczekaliśmy się go w końcu, zdecydowanie było warto czekać na niego przez tyle czasu, można już więc zacząć wypatrywać premiery kolejnego dzieła greckiego reżysera. W głównej roli ponownie Emma Stone. Oprócz tego jeszcze Jesse Plemons, Willem Dafoe, Margaret Qualley i Hunter Schafer. Scenariusz (o którym na razie jest cicho) Lanthimos napisał wspólnie z Efthimisem Filippou, który pracował nad większością jego filmów (z wyjątkiem dwóch ostatnich). Film jest ukończony więc pewnie pierwsze pokazy za kilka miesięcy w Cannes albo Wenecji, ale w ostatnich latach Grek wybierał raczej Włochy. [Wrzesień?] 

„The End” (reż. Joshua Oppenheimer) - zastanawialiście się może, co porabia Joshua Oppenheimer, po nakręceniu dwóch głośnych dokumentów („Scena zbrodni” i „Scena ciszy”) o ludobójstwie w Indonezji? Otóż stworzył postapokaliptyczną historię z Michaelem Shannonem i Tildą Swinton opowiedzianą w konwencji klasycznego broadwayowskiego musicalu. „The End” to historia bogatej rodziny żyjącej od 20 lat w podziemnym bunkrze, gdzie się ukryła przed katastrofą ekologiczną, która wybiła życie na całej planecie. Główny twist polega jednak na tym, że głowa rodziny (Shannon), jest osobą bezpośrednio odpowiedzialną za zniszczenie ziemskiej biosfery. Jego związek z żoną jest więc od dekad skażony dręczącym ich poczuciem winy z powodu bliskich, którym pozwolili umrzeć, gdy sami popędzili do schronienia, a także wypieraną przez nich świadomością skali zbrodni na całej ludzkości i planecie, jaką popełniła ich firma. Wygląda więc na to, że Oppenheimer będzie dalej zgłębiać ludzką naturę i umiejętność do tłumaczenia przed samym sobą najgorszych popełnionych obrzydliwości. [Wrzesień?] 

„Parthenope” (reż. Paolo Sorrentino) – Sorrentino tym razem o rodzinnym Neapolu w historii rozciągniętej na długie dekady. W obsadzie Gary Oldman, który zgaduję, że wcieli się w głównego bohatera. [Wrzesień?] 

„Rebel Ridge” (reż. Jeremy Saulnier) – nowy film Saulniera („Blue Ruin”, „Green room”) miał pół roku temu pokazy testowe, z których płynęły dobre opinie. Historia ma opowiadać o byłym marine ścierającym się z bandą skorumpowanych policjantów. Jest to ponoć brutalny thriller, pełen napięcia i czarnego humoru, czyli dokładnie to, czego spodziewałbym się po kolejnym filmie Jeremy’ego Saulniera. W głównej roli Aaron Pierre, znany z serialu „The Underground Railroad”. Z ważnych nazwisk wystąpili jeszcze Don Johnson i James Cromwell. [Wrzesień?] 

„Havoc” (reż Gareth Evans) – Tom Hardy w nowym filmie autora obu części „The Raid”. Główny bohater jest detektywem, który musi sobie wywalczyć drogę przez kryminalny półświatek żeby dotrzeć do porwanego syna polityka. Przy okazji odkryje skomplikowaną siatkę korupcji i spisków oplatających jego miasto. Brzmi jak nabuzowany Hardy wybijający zęby pod okiem Evansa. Wchodzę w to. W obsadzie jeszcze Forest Whitaker, Timothy Olyphant i Luis Guzmán. [Październik] 


 

„Joker: Folie a Deux” (reż. Todd Phillips) – informacja, że to będzie musical, ostudziła zapał wielu fanów pierwszej części, ale spokojnie, moim zdaniem będzie to jeszcze głębsze wejście w chory umysł głównego bohatera, który przy pomocy muzyki będzie dekodować sobie w głowie rzeczywistość i reagować na „związek” z nowym ekranowym wcieleniem Harley Quinn. [Październik] 

 „Nosferatu” (reż. Robert Eggers) - czekam na to bardzo, bo nowy film Eggersa jest zawsze wydarzeniem w świecie kina, a to na pewno nie będzie sztampowy remake. Młody twórca zapewne wgryzł się głęboko w wierzenia ludowe i realia portretowanej epoki. Reżyser obiecuje pełnokrwisty (hehe) horror gotycki, a Bill Skarsgård w wampirzej kreacji jest podobno rewelacyjny. Oprócz niego w obsadzie jeszcze Lily-Rose Depp, Aaron Taylor-Johnson, Nicholas Hoult, Emma Corrin oraz Willem Dafoe. [Grudzień] 

„Spider-man: Beyond the Spider-verse” (reż. Joaquim Dos Santos, Kemp Powers, Justin K. Thompson) – po zeszłorocznych doniesieniach mam poważne wątpliwości, czy w ogóle dostaniemy ten film w tym roku, ale też nie mam ciśnienia na to, niech poświęcą temu projektowi tyle czasu, ile potrzebują, żeby dostarczyć produkt na rewelacyjnym poziomie dwóch poprzednich odsłon. Mogę poczekać. [Listopad-Grudzień?] 

Mógłbym jeszcze wymieniać dalej, bo w Cannes pewnie zobaczymy nowe filmy Seana Bakera („Anora” o pracownicach seksualnych) i Francisa Forda Coppoli („Megalopolis”, które próbował zrealizować od dekad i w końcu postanowił sfinansować 120-milionową produkcję z własnych pieniędzy). Być może dostaniemy też „Emmanuelle”, nową adaptację słynnej erotycznej powieści, wyreżyserowaną przez Audrey Diwan, autorkę „Zdarzyło się”, nagrodzonego dwa lata temu Złotym Lwem w Wenecji. Od kilku już lat Terrence Malick dłubie przy montażu „The Way of the Wind”, filmu opowiadającego o Chrystusie. Możliwe, że w tym roku w końcu puści to w świat. Możliwe też, że nie zrobi tego jeszcze przez kolejne cztery lata. Poprzesuwany grafik premier, albo raczej rozsypane domino tychże, sprawił, że w tym roku dostaniemy tylko jeden film Marvela (powiązany z MCU). Trzeci „Deadpool”, pierwszy zrobiony pod flagą Disneya, być może zaostrzy wszystkim apetyt na przyszłoroczny desant marvelowych produkcji i mutantów w nadchodzących tytułach, albo tylko utwierdzi w przekonaniu, że taka dłuższa przerwa od tego, była wszystkim potrzebna.

Jedno jest pewne. Jest na co czekać. Będzie co oglądać w najbliższych miesiącach. Miejmy nadzieję, że nie zabraknie też licznych zachwytów i pozytywnych zaskoczeń.

poniedziałek, 1 stycznia 2024

Green Room (Sala strachu) - recenzja

 


Punkowa kapela w pogoni za groszem trafia do jakiejś lokalnej mordowni. Jak się okazuje, jest to miejsce zarządzane przez gang neonazistów, który w podziemiach klubu produkuje heroinę. Po niezbyt udanym występie, sytuacja robi się dla zespołu śmiertelnie niebezpieczna, gdy jeden z muzyków przypadkiem trafia na jeszcze nieostygłe zwłoki dziewczyny z nożem wbitym w głowę. Poziom napięcia szybko wystrzeliwuje pod sufit, a punkowcy po krótkiej przepychance ze skinami barykadują się w przebieralni, czyli tytułowym „Green Roomie”. Naziole dzwonią po swojego szefa, Darcy’ego, granego przez Patricka Stewarta. Przewidywana długość życia całego zespołu dostaje świeżutką wieczorną aktualizację. 

Gdy „Green Room” pojawił się w Cannes niecałe 9 lat temu, nazwisko jego reżysera, Jeremy’ego Saulniera, było już znane wśród festiwalowych bywalców za sprawą „Blue Ruin”, starszego o dwa lata filmu, pokazywanego w Toronto, Sundance i Cannes (gdzie zgarnął nagrodę FIPRESCI). Oba filmy były niewątpliwie podobne. Saulnier przyglądał się w nich zachowaniu przeciętnych ludzi w nieprzeciętnych sytuacjach. „Blue Ruin” nie oglądałem od jakichś 10 lat, ale wciąż dobrze pamiętam, jak nieporadnie główny bohater podchodził do zemsty na mordercy ojca oraz późniejszego starcia z jego rodziną. W „Green Room” jest podobnie. Gdy pionki zostają już rozstawione na planszy, przyzwyczajony gatunkowymi schematami widz, z grubsza spodziewa się, jaki będzie rozwój zdarzeń. Opanowany szef gangu (Stewart stylizowany nieco na Waltera White’a z „Breaking Bad”) zapewne użyje jakiegoś sprytnego podstępu, żeby wywabić bohaterów z kryjówki, młodzi muzycy natomiast odkryją, że przyparci do muru potrafią rozbudzić w sobie duszę drapieżnego wojownika. I rzeczywiście, poniekąd tak właśnie jest, ale obie strony są urzekająco niezgrabne w swoich działaniach. 

Jest to dość odświeżające, gdy postaci filmowe nie sprawiają wrażenia geniuszy, zdolnych do planowania i reagowania na wszystko z marszu, przewidując przy tym z wyprzedzeniem każde zachowanie przeciwnika. W świecie Saulniera w ułamku sekundy można skończyć z wielką dziurą w głowie, bo akurat ktoś wszedł do pomieszczenia z shotgunem, albo z gardłem przegryzionym przez krwiożerczego pitbulla. Gdy coś zaskakuje bohaterów to najczęściej nie prą na oślep do przodu tylko wycofują się o kilka kroków. Śmierć jest nagła i zazwyczaj krwawa, a na widowni towarzyszy jej odgłos powietrza wypuszczonego z szokowanych ust oraz syczących z obrzydzenia ludzi. 

Reżyser bawi się oczekiwaniami widza, swoich bohaterów traktując bezlitośnie, nierzadko bezceremonialnie wycinając ich z historii, która gatunkowo płynnie przeskakuje od thrillera do kina survivalowego z elementami slashera. Nie unika przy tym scen humorystycznych, spuszczając nieco powietrza z tej historii pełnej nerwowego napięcia i dosadnej przemocy.

środa, 27 grudnia 2023

Babylon (Babilon) - recenzja

 


Zauważyłem, że nawet osoby, którym „Babilon” przypadł do gustu, często kręcą nosem na jego finałowy akt, osadzony w latach 50. Zupełnie nie mogę się pod tym podpisać. Epilog w zasadzie „ustawił” mi ten film, dostroił go i idealnie spuentował ideę za nim stojącą. Wziął długą, szaloną, nieokrzesaną, wielowątkową historię i spiął ją zgrabną klamrą. No bo co tam widzimy? [Jeżeli ktoś jeszcze nie załapał, w tekście będą SPOILERY] Faceta, który załapał się jeszcze na ostatnią falę starego Hollywoodu. Dyskretnego obserwatora, ale też rezolutnego asystenta tego hedonistycznego, ekstrawaganckiego świata, zbudowanego wokół pierwszych fabryk celuloidowych marzeń i zblazowanych gwiazd kina niemego, głodnych ciągłych bodźców. Manny był świadkiem tego, co było dawniej, i beneficjentem tego, co nastąpiło później. Jako jeden z pierwszych dostrzegł potencjał komercyjny drzemiący w kinie dźwiękowym i wybił gwałtownie do góry na fali drastycznych zmian jakie wstrząsnęły ówczesnym Hollywood. 

 „Babilon” jest historią zmierzchu starego świata, ale też świtu czegoś nowego, zbudowanego na gruzach byłego porządku. Jeżeli mamy gruzy to oczywiście są też ofiary, a tymi są wszyscy, którzy nie potrafili, bądź nie chcieli, zaadaptować się do nowego Hollywoodu. Zanim jednak przyjdzie rozliczenie, najpierw musi zajść proces czerpania i wydawania, a Damien Chazelle wie, jak pokazać eksces, zarówno w pracy, jak i podczas bawienia się. Pierwsze kilkadziesiąt minut filmu poświęca najpierw temu drugiemu aspektowi, żeby następnie pokazać, jak niewiele się to różniło od procesu twórczego dawnego Hollywood. To długie wprowadzenie w ten świat jest niesamowitym, ale też nieco wyczerpującym, kalejdoskopem scen, portretujących obłęd, rozpasanie, wyniszczający styl życia, funkcjonowanie na najwyższych obrotach i katastrofalne upadki, gdy w końcu zabraknie w organizmie paliwa do utrzymywania tego szalonego lotu koszącego prowadzonego przez jego właściciela. Scena długiej, półgodzinnej, hedonistycznej imprezy, imponuje skalą wykonania, zamaszystością kolejnych scen, brakiem hamulców moralnych i estetycznych, wejściem w to na całego i dociśnięciem pedału gazu do końca, nie oglądając się nie tylko na obyczajność, ale też metraż. 

 

Jeszcze lepszy jest jednak „dzień po”, a w zasadzie to „dwie do czterech godzin po”, gdy większość zwłok zebrano już z parkietu, a kto dalej był w stanie ustać na nogach, ten zabrał się do pracy. Jest to mój ulubiony segment filmu, przecudowna kakofonia zgiełku, zbudowana z kurzu, potu, krwi, testosteronu, furii, rozbuchanych ambicji, jeszcze bardziej rozdętego ego, ale też miłości do kina, w skrócie: fascynujący chaos procesu realizacji sztuki filmowej. Uwielbiam postać niemieckiego reżysera, znajdującego się w samym oku tego cyklonu, karykaturalnego, despotycznego, wrzaskliwego gościa, który jednocześnie kona i odżywa na nowo w każdej sekundzie obłędu, jaki towarzyszy produkcji jego filmu. Warto dodać, że grający go Spike Jonze, reżyser mający na koncie takie filmy, jak „Ona”, „Adaptacja” i „Być jak John Malkovich”, spędził lata zerowe (i późniejsze) na produkowaniu oraz lataniu z kamerą za obłąkaną ekipą Jackassów, on swoją dawkę dzikiego, twórczego szaleństwa, już widział na własne oczy, przeżył to, miał z czego czerpać na planie „Babilonu”. 

Montaż w tym filmie utrzymuje się na doskonałym poziomie przez cały czas, ale przez pierwszą godzinę stoi na doprawdy wybitnym poziomie. Twórcy pewną ręką prowadzą widza przez ten intensywny świat doznań i zdarzeń, żonglując tym wszystkim jednocześnie, pławiąc się w chaosie i zgiełku, obrzucając tym odbiorcę, przytłaczając go, ale nigdy nie pozwalając mu zatonąć, wyciągając co jakiś czas pomocną dłoń, pozwalając się czegoś zaczepić, albo szokując nagłym przeskokiem tonalnym, gdy następuje cisza po burzy, czy też raczej chwila oddechu przed kolejną nawałnicą. 

„Babilon” jest filmem o ludziach przeżutych przez Hollywood, o gwiazdach, które błyszczały jasno, oświetlając drogę innym, ale gdy się wypalały, nie było nikogo, kto zrobiły to samo dla nich. Warto jednak pamiętać, że jest to film Damiena Chazelle’a, który większość reżyserskiej kariery poświęcił na przyklaskiwaniu takiemu spalaniu się na scenie lub w pracy. Owszem, wielkość i sława wymagają niebywałych poświęceń, składanych na ołtarzu sztuki lub kartach historii ludzkości, a ofiarodawcy mogą finalnie być nieszczęśliwi w życiu, z powykręcanymi relacjami z innymi ludźmi, ale Chazelle przypomina, że 100 lat później nie będzie to miało znaczenia, bo istotna będzie pamięć ludzkości o tych ponadprzeciętnych jednostkach. 


 

Jest to teza, z którą można się nie zgadzać, albo kręcić nosem na realizatorskie rozpasanie, spajające ten film, na zupełny brak umiarkowania w skali tej historii, niemiłosiernie długim metrażu opowieści, liczbie ekscesów na ekranie, piętrzonych wątków i czających się w nich truizmach. Chazelle dźwiga tutaj prawdziwie monumentalne dzieło pod którym stale chwieją mu się nogi. Wielokrotnie się wywraca i rozbija sobie twarz, ale jakoś daje radę stanąć ponownie na wyprostowanych kończynach, które jeszcze wielokrotnie mu się ugną pod tym kolosem. 

Z fascynacją przyglądam się temu za każdym razem, gdy zasiadam do kolejnej trzygodzinnej podróży przez ten nieidealny, ale jakże wciągający, świat dawnego Hollywood. I wzruszam, podobnie jak Manny, gdy zasiada w finale na pokazie „Deszczowej piosenki”, widząc jak Hollywood dworuje sobie z jego dawnych przyjaciół, robiąc sobie żarty z ich zawodowych dramatów, które ostatecznie były przyczyną ich bolesnego upadku. Nowe pożarło stare, a po latach urządza sobie jeszcze imprezę na jego resztkach, opowiadając przy okazji o samym procesie pożerania. Chazelle nie kończy jednak tej opowieści gorzką nutą, zamiast tego przypomina o istocie kina, jego pięknie, nieuchwytnej magii, wielorakości doświadczenia kinowego, o tym, że jest w nim miejsce zarówno dla miłośników intelektualnego czarno-białego Bergmana, jak i kolorowej Pandory z filmów Camerona, a także wszystkiego tego, co pomiędzy. Jest też miejsce na opowieści o artystach takich jak Nellie, Jack, Sidney i Lady Fay, osobach przemielonych i wyplutych przez show-biznes, a jednocześnie unieśmiertelnionych przez swego „oprawcę”.