niedziela, 23 grudnia 2018

Płomienie - recenzja


Za tydzień do polskich kin wchodzi koreański film „Płomienie”. Jest to tytuł, który trafi na niejedną listę najlepszych tegorocznych premier. Widziałem go pół rok temu w Cannes. I odbiłem się od niego. Powolne kino, oparte na niejednoznacznościach i niespiesznej akcji, nie było idealną pozycją do zobaczenia pod koniec festiwalu i to jeszcze późno w nocy. Chyba nawet przysnąłem na kilka minut. Obiecałem sobie wtedy, że wrócę jeszcze do filmu w okolicy polskiej premiery i dam mu drugą szansę, ale tym razem zasiądę do niego po przespanej nocy. Misja wykonana.

Przy drugim podejściu połknąłem haczyk, wkręciłem się w historię, zaciekawiłem różnymi niuansami fabuł i podniosłem ocenę. Nie jest to jednak film do obejrzenia którego zachęciłbym z pełnym przekonaniem wszystkich czytelników. Jeżeli powolne kino zbyt mocno testuje waszą cierpliwość to „Płomienie” będą męczarnią. Krytycy upodobali sobie określać koreańską produkcję mianem najsubtelniejszego thrillera tego sezonu. Jest to ładna myśl, ale jedynie w połowie trafiająca w sedno, a przynajmniej w uczciwe przedstawienie sytuacji. „Płomienie” to kino subtelne, co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości, ale thrillerem to jest jedynie w teorii. W drugiej połowie historia rzeczywiście korzysta ze szkieletu dreszczowca, ale wyrzuca z niego mięso, wnętrzności, krwiobieg i serce, zastępując je organami przeniesionymi z kina arthouse’owego, stawiając na niemrawy rytm slow cinema, skupiony raczej na refleksji i klimacie, jak dreszczu emocji oraz nerwowym napięciu kina gatunkowego. I to nie znaczy, że to jest zła praktyka, oznacza tylko tyle, że niekoniecznie należy polecać ten film osobom poszukującym azjatyckich thrillerów. Szczególnie, że smakosze gatunku zapewne odkryli już, ile dobra można odkryć w koreańskiej kinematografii.

Reżysera „Płomieni” interesuje raczej budowanie niedopowiedzeń, wątpliwości i zagadek, jak udzielanie odpowiedzi, straszenie i wstrząsanie. Cierpliwie buduje świat, starannie kreując rzeczywistość otaczającą bohaterów, usilnie próbując pokazać jak najwięcej z tego, co składa się na ich życie, nie zdradzając zbyt wiele o nich samych. Drugą połowę filmu dominuje pytanie, czy ktoś jest tym, za kogo się podaje, czy też kimś zupełnie innym, ale nie dość, że Chang-dong Lee nie podaje jasnej odpowiedzi to nie kwapi się nawet do zadania bezpośredniego pytania. Nieuważny widz, nieczytający pomiędzy wierszami, nie wyciągający wniosków z delikatnie podsuwanych tropów i niepróbujący zrozumieć psychologii postaci, może być nieco zagubiony w finale i opacznie odczytać zachowanie głównego bohatera. Szczególnie, że jest on dość apatyczną i małomówną postacią, co nie ułatwia zrozumienia jego różnych zachowań.

Lee dopieszcza odbiorców skupionych na historii i bawi się w podsuwanie im potencjalnych odpowiedzi na różne pytania, które później również kwestionuje. Rozwiązanie zagadki zaginięcia jednej postaci wydaje się oczywiste od samego początku, świadczą o tym liczne elementy fabuły i poczynania innych bohaterów, ale prawda jest taka, że ostatecznego dowodu nigdy nie dostajemy i to co pozornie wydaje się być niewinnym, uczciwym zachowaniem, skrywającym socjopatyczną osobowość, mogło być tylko niewinnym, uczciwym zachowaniem, któremu sami przypisaliśmy znamion demoniczności, zbyt łatwo skacząc do konkluzji na podstawie samych poszlak.

„Płomienie” już na początku historii mówią (ustami bohaterki), że jeżeli wierzymy w jakąś fikcję wystarczająco mocno to staje się ona prawdą. Jest to motyw, który przewija się przez cały film, stawiając pod znakiem zapytania wiele zachowań oraz słów wypowiedzianych przez bohaterów i potencjalnie wpływa też na finał filmu. Jestem wprawdzie przekonany, że główny bohater nie pomylił się, ale czy aby na pewno?

niedziela, 16 grudnia 2018

Bumblebee - recenzja


„Bumblebee” to film o Transformerach na jaki czekałem od kilkunastu lat. Klasyczny wygląd postaci, czytelne sceny akcji, emocje, nieirytujący humor oraz ludzcy bohaterowie i zgrabne operowanie nostalgią. W końcu!

Nie byłem specjalnie zaskoczony pozytywnymi zachodnimi recenzjami, bo wierzyłem w ten projekt od pierwszych (konkretnych) informacji jakie o nim przeczytałem. Producenci twierdzili, że bardzo dał im do myślenia zeszłoroczny „Logan”, jako przykład udanego, skromniejszego, pobocznego projektu powiązanego z dużą marką. Film oddano w ręce Travisa Knighta, reżysera bardzo dobrej animacji poklatkowej „Kubo i dwie struny” (od mistrzów ze Studio Laika), a ten zapalił się do pomysłu opowiedzenia czegoś mniejszego, subtelniejszego i bardziej uroczego. Knight chciał podejść do tej masywnej, rozrastającej się marki i skupić na tylko jednym małym skrawku płótna. Wszystko to, czego próbował dokonać w studiu Laika, poszukując pomysłowego połączenia mroku i dobra, napięcia i serdeczności, humoru i serca, planował przenieść do Transformerów.


Oczywiście można to było potraktować jako wciskanie marketingowego kitu. Knight mógł się okazać kolejnym wrażliwym twórcą przemielonym i wyplutym przez studyjny system. Z nadzieją więc, ale nie bez zdrowego sceptycyzmu, czekałem na pierwsze zwiastuny i późniejsze recenzje. I nie rozczarowałem się. Całego procesu tworzenia filmu doglądał Michael Bay (jako producent), ale reżyser celował raczej w filmografię drugiego ojca serii, czyli Stevena Spielberga. Akcja „Bumblebee” osadzona jest w drugiej połowie lat 80., żółtego Trzmiela widzimy w formie klasycznego garbusa doskonale znanego fanom oryginalnych Transformerów, a film próbuje odtworzyć klimat amblinowskich produkcji łączących historię o dojrzewaniu z efekciarskim kinem sci-fi. Udanie, należy dodać.

Łatwo podejść do tego projektu cynicznie, odebrać go jako kolejny nostalgiczny trip ufundowany przez lata 80. Wiecie, żonglerkę walkmanami, kaseciakami, VHS-ami, muzyką popularną, ścianami pokojów nastoletnich bohaterów ozdobionymi plakatami filmów z tamtego okresu i temu podobnymi elementami. Jest nawet nieśmiertelny, kultowy w Stanach, „Klub winowajców”, który wielokrotnie powracał w filmach z ostatnich lat i jest też źródłem kilku żartów w „Bumblebee”. Ciężko się jednak dziwić, że dzisiejsi trzydziestolatkowie, wychowani na filmach z tamtego okresu, gdy dostają w końcu szansę wyreżyserowania własnych produkcji to czerpią garściami z tego, co kiedyś kochali. Przecież dokładnie to samo napędzało pierwsze filmy ich idoli, pierwszego pokolenia reżyserów wychowanych na telewizji, czemu składali później hołd m.in. w „Gwiezdnych wojnach” i „Indianie Jonesie”.


Jeżeli animowane (bądź komiksowe) Transformery z lat 80. są bliskie waszym sercom to zabiją one mocniej już od pierwszych minut filmu, gdy w bitwie na Cybertronie zobaczycie bohaterów i łotrów żywcem wyjętych z bajek waszego dzieciństwa. Niewiele później, gdy klasyczny Blitzwing - w formie odrzutowca - będzie pruł przez niebo, posyłając rakietę ze znakiem decepticonów w kierunku bohatera filmu, to poczujecie się jak w rodzinnym domu, którego nie odwiedzaliście od bardzo dawna. Takich momentów będzie jeszcze wiele, ale nie wszystkie będą bezpośrednio związane z marką należącą do Hasbro. Knight zostawia widza w uczuciu niedosytu, nie zarzuca go widokiem kolejnych robotów, bo tych w samej historii jest bardzo niewielu, w zasadzie to tylko trzech: Bumblebee i dwóch decepticonów (którym głosu użyczyła Angela Bassett oraz Justin Theroux). Nie żartował więc, gdy zapowiadał, że postawi na skromniejsza historię, skupioną raczej na relacjach, jak efekciarskiej demolce. Nie zrozumcie jednak tego źle, dzieje się tutaj dużo, bez wybuchów, pościgów i giętego metalu nie mogło się przecież obejść, ale scenarzystka zadbała o to, żebyśmy dbali o bohaterów historii, a wykorzystane w filmie Transformery nie zlewały się w jedną lśniącą górę metalu pozbawioną indywidualnego charakteru. Wygląd klasycznych postaci z serialu animowanego odtworzono tak cudownie, że chciałoby się żeby dostali oni więcej ekranowego czasu i sięgnięto po większą liczbę postaci, ale szanuję takie świadome dawkowanie tego, co serwuje się odbiorcy. Niedosyt, ale w zdrowej formie, bo sprawiający ochotę na dokładkę, a nie wypuszczający w świat z uczuciem przedawkowania wizualnych bodźców.

„Bumblebee” to w gruncie rzeczy hołd złożony produkcjom Amblina. Opowieść o niezdarnym kosmicie ukrywającym się pod dachem zwykłej amerykańskiej rodziny. Historia o dwóch skrzywdzonych istotach pomagających sobie nawzajem w zalizaniu ran, ewoluowaniu i zrobieniu pierwszego kroku w lepszą przyszłość. Nie bez znaczenia jest, że w główną ludzką bohaterkę, nastoletnią Charlie Watson, wciela się Hailee Steinfeld. Hailee to zdolna młoda aktorka, której potencjał został strasznie zmarnowany w filmach z serii „Pitch Perfect”. Doskonałą rolą w „Gorzkiej siedemnastce” udowodniła jednak, że nominacja do Oscara za występ w „Prawdziwym męstwie” nie była jedynie szczęśliwym przypadkiem. Zarówno Steinfeld, jak również uroczy w swej poczciwości i niezgrabności, Bumblebee, sprawiają, że seria nastawiona dotąd na oszałamianie (chociaż częściej właściwszym słowem byłoby: otumanianie) błyskotkami w końcu trafia też w serce i zaczyna nieco emocjonować.

Nie można tego było tak zrobić od samego początku?

sobota, 15 grudnia 2018

Aquaman - recenzja


„Aquaman” to film dziwny. Już pierwsze minuty powinny skutecznie odstraszyć wszystkich dla których kino superbohaterskie jest synonimem filmowej tandety i infantylizmu. Sztywne, niezgrabne, pretensjonalne dialogi, kiczowate zdjęcia, dziecinne wprowadzenie do bajkowej historii o miłości pomiędzy królową podwodnego świata, a latarnikiem (!), i komputerowa Nicole Kidman robiąca w ciasnym salonie fikołki, którymi zawstydziłaby Selene z serii „Underworld”. Później jest tylko gorzej, albo lepiej (zależy od nastawienia), bo jest to kino superbohaterskie do kwadratu. James Wan nie próbuje nawet udawać, że robi coś z wyższej półki. I chyba inaczej się nie dało, bo powiedzmy to sobie szczerze - oglądamy film o gościu potrafiącym porozumiewać się z rybami, walczącym z typem, który pływa na rekinie, egzystującymi do tego w świecie, gdzie jedną z nacji są kraboludzie (każdy fan serialu „South Park” może teraz zacząć skandować: „craaaaaab people!”).

Wan nie podąża ścieżką, która zaprowadziła na manowce Snydera, nie próbuje urealniać na siłę tego niedorzecznego konceptu, pokazuje go dokładnie takim, jakim jest w swojej istocie – bzdurnym i tandetnym. Nie ulega tez pokusie naśmiewania się z tego, nie dystansuje się, opowiada to wszystko z powagą i namaszczeniem, co samo w sobie rodzi śmiech w odbiorcy. Szczególnie, gdy wyobrazimy sobie tych wszystkich mniej lub bardziej utalentowanych aktorów, wciśniętych w te obciachowe kostiumy, siedzących w pomieszczeniu z zielonymi ścianami, na zielonych przedmiotach imitujących wyrośnięte koniki wodne, wygłaszających jakieś dyrdymały o podwodnym imperium. Nie wiem, czy żałować ich, czy zazdrościć pociesznej fuchy.

Jest to kino bombastyczne i przesadzone. Bywają w nim momenty, że chce się zaklaskać z entuzjazmem, gdy dostajemy na przykład scenę z ośmiornicą robiącą solówę na bębnach. Posmakujmy tych słów raz jeszcze. Ośmiornica. Robiąca solówę. Na bębnach. Pod wodą. Yeah, baby! W takich chwilach chciałbym uwierzyć, że to jednak nie jest na serio i Wan jednak robi sobie jaja na całego. Zbyt często jednak klimat filmu jest żaden, nie ma on swojego charakteru, tu jakieś wizualne odniesienie do filmu „Tron: Dziedzictwo”, tam jakiś stwór żywcem z memów o „Starciu tytanów”, a całość spięta naiwnym archaicznym podejściem z czasów pierwszego filmowego „Supermana”. Można w tym jednak znaleźć jakąś wartość. Można nawet odebrać jako zaletę filmu. Wierzę, że znajdzie się sporo ludzi, którzy go pokochają, albo przynajmniej będą się na nim dobrze bawić, bo jest to widowisko pełną piersią, ciągle coś się w nim dzieje, błyska i wybucha. Ja niestety odbiłem się od niego na poziomie estetycznym, zniechęciłem nadmiernie skomplikowaną fabułą, która tak naprawdę była przewidywalna i oczywista do bólu, a pozostałem dobity dziwnymi decyzjami przy budowaniu tonacji filmu (muzyka towarzysząca interakcjom pomiędzy Arthurem i Merą na pustyni).

Jeżeli to miał być film ostatniej szansy dla kinowego uniwersum DC to raczej kiepsko ją wykorzystał, bo wątpię, żeby przekonał do siebie wielu sceptyków, a za to może zniechęcić niejednego fana. Wydaje mi się jednak, że jeżeli podobał się Wam zwiastun to będziecie usatysfakcjonowani, bo film jest dokładnie tym, na co się zapowiadał. I każdy powinien zinterpretować to sobie wedle własnego uznania.

czwartek, 13 grudnia 2018

Dark Universe, Where Are You!


Pamiętacie jeszcze to zdjęcie i czego dotyczyło? Oto gwiazdy, które miały wznieść na swoich barkach Dark Universe, czyli pomysł Universalu na własną drukarkę pieniędzy w stylu MCU. Jest to wzorcowy przykład na to, jak Hollywood ochoczo sięga po sprawdzone formuły, ale zupełnie nie rozumiejąc tego, co stanowiło o ich sukcesie, potyka się o własne nogi i upada na ten głupi łeb.

Gdy Kevin Feige zapowiadał serię powiązanych ze sobą filmów z superbohaterami istniejącymi w tym samym filmowym uniwersum to szefowie dużych wytwórni pukali się w czoła i patrzyli na niego z politowaniem. Szczególnie po ogłoszeniu, że pierwszy film zostanie złożony na barkach Roberta Downeya Jr., gościa, który na drugie imię miał: kłopotliwy. Gdy efekt tego pomysłu, czyli „Avengers”, zgarnął półtora miliarda dolarów, nikt już się nie śmiał, wszyscy tylko kombinowali, jak skopiować tę formułę. Oczywiście w sposób pokraczny, chciwy, pospieszny, próbując na skróty dotrzeć do momentu rozbicia skarbonki, ignorując cierpliwe budowanie kapitału, czyli fanów przywiązanych do bohaterów.

Universal zaprezentował przy tym wyjątkowe partactwo, bo zaliczył nie jeden, ale dwa fikołki zakończone lądowaniem na głupi łeb. Gdy komuś w zarządzie zapaliła się lampka w głowie i poczuł przyjemne mrowienie w kroczu na myśl o własnym filmowym uniwersum to powstawał właśnie film „Dracula Untold”. Krótko po zakończeniu zaplanowanych zdjęć (rozpoczętych jeszcze przed zainicjowaniem tego pomysłu) wrócono więc na plan i dokręcono materiał dająglcy podstawy do połączenia tego filmu z przyszłym Dark Universe. „Dracula Untold” został zjechany przez krytyków i przyjęty raczej chłodno przez widownię, ledwo zarabiając na paczkę gum (no dobra, zgarnął ponad 200 milionów, ale współczesne wytwórnie filmowe śnią późnymi wieczorami o nieco innych kwotach). Okazało się, że zdaniem większości ta historia powinna była jednak pozostać nieopowiedziana.


Universal zrobił ładny uśmiech i stwierdził, że ten śmierdzący zbuk na koncie jednak nie będzie powiązany z ich wypasionym nowiuśkim mhrocznym uniwersum. „Nie, psze pana, pospieszyliśmy się, poślizgnęliśmy i wyrąbaliśmy na ten głupi łeb, więc wyciągniemy z tego lekcję, zrobimy krok wstecz i ogłosimy oficjalny (drugi, ale tak naprawdę pierwszy, serio, serio) już start z odpowiednią pompą. I zrobili, zapowiadając głośno, że nowa wersja „Mumii” zainicjuje wspólne uniwersum w skład którego wejdzie:

- film „Bride of Frankenstein”, który miał wyreżyserować Bill Condon („Piękna i bestia”), w tytułowej roli (podobno) planowano obsadzić Angelinę Jolie, a w potwora Frankensteina miał się wcielić Javier Bardem.

- „The Invisible Man” z Johnnym Deppem, ponieważ wtedy jeszcze był kojarzony jako ten typ, który ciągle błaznuje w ten sam sposób, ale ogólnie to zazwyczaj zarabia na siebie, a nie jako ten typ, o którym inne gwiazdy produkcji nie będą chciały się później wypowiadać podczas wywiadów promocyjnych.

- a oprócz tego pracowano (i pewnie wciąż te projekty krążą w Universalu pomiędzy różnymi scenarzystami i producentami) jeszcze nad takimi tytułami jak: Wilkołak, Potwór z Czarnej Laguny (odpowiadał za to scenarzysta „Aquamana”, bo przecież to ewidentne, że zna się na podwodnych stworach), Upiór w operze oraz… Dzwonnik z Notre Dame.

Film z Deppem zapowiadano na rok 2020, „Narzeczona Frankensteina” natomiast dostała nawet konkretną datę premiery – 14 lutego przyszłego roku. Walentynki, awww, jakże uroczo, no ale cóż, coś przecież musiało wypełnić pustkę po Greyu i jego pejczykach.

Jak zapewne wszyscy dobrze pamiętamy, nowa „Mumia” na paczkę gum wprawdzie zarobiła, ale był to dość rozczarowujący wynik finansowy (400 milionów). Nie był to dobry start dla nowej drukarki pieniędzy. Szczególnie, że zarówno krytyka, jak i widzowie, raczej zgodnie kręcili nosem na film. Trochę przypał, bo przecież machnięto już nawet wypasione logo mhrocznego uniwersum, które poleciało przed filmem, głupio byłoby znowu się z tego wycofywać...


I co teraz?

No dobre pytanie. „Architekci” mhrocznego uniwersum, Alex Kurtzman („Mumia”) i Chris Morgan (scenarzysta większości odsłon z serii „Szybcy i wściekli”), umyli już od tego projektu ręce i opuścili Universal. Prace nad „Bride of Frankenstein” zostały zawieszone, Condon chyba dalej coś przy tym grzebie, ale zapowiadał jakiś czas temu, że nie interesuje go budowanie uniwersum, chce po prostu stworzyć dobry film. Wnioskuję po tym, że sam Universal nie jest już specjalnie przekonany do pomysłu mhrocznego uniwersum, ale skoro studio posiada masę rozpoznawalnych postaci z kina grozy to nie będzie ich hibernować zbyt długo. Obstawiam, że ten temat regularnie powraca za zamkniętymi drzwiami. Wspomniane wyżej projekty są ciągle rozgrzebywane i rozbebeszane przez różnych scenarzystów oraz producentów, a pierwszy, który dostanie w końcu zielone światło i zostanie zrealizowany (czyli pewnie „Bride of Frankenstein”) nie będzie już tak mocno nastawiony na budowanie jakiegoś większego świata, jak to miało miejsce w przypadku „Mumii”. Zapewne zostawią sobie jakąś otwartą furtkę, albo nawet kilka, na wypadek dużego sukcesu finansowego, ale budowanie uniwersum chyba przestało być już priorytetem.

Mówimy jednak o krótkowzrocznych gościach z Hollywood, stale węszących za grubym pieniądzem, ale obawiających się podejmowania nadmiernego ryzyka przy ewentualnej pogoni za nim. Wszystko jest więc możliwe: zupełne porzucenie projektu, granie głupa (czyli próbowanie rozwijania uniwersum z jednoczesnym niepotwierdzaniem niczego konkretnego), a nawet kolejne, trzecie już, podejście do tematu, co byłoby dość żałosne, ale nie jakieś znowu specjalnie nieprawdopodobne.

A wystarczyłoby naprawdę spróbować metody Marvela, czyli nakręcenia serii dobrych - lub przynajmniej przyzwoitych - filmów, które byłyby przemyślane i spójne, nieco ryzykowne, ale tak w granicach rozsądku, prezentując przy tym zrozumienie tego, co stanowi o sile ich bohaterów, i puszczając oko do fanów oryginału, ale też będąc atrakcyjnym dla nowej widowni. No i postawić do tego na dobrze rokujących aktorów, niekoniecznie jakieś kosztowne megagwiazdy, raczej osoby rozpoznawalne, ale dopiero pnące się po szczeblach sławy. Prościzna.

sobota, 8 grudnia 2018

Niebiańskie dni: o tym, jak zrealizowano jeden z najpiękniejszych filmów lat 70.


Myślę, że wszyscy, którzy widzieli „Niebiańskie dni” Terrence’a Malicka, zgodzą się w jednej kwestii – ten film wygląda przepięknie.

Za zdjęcia odpowiadał Néstor Almendros, który zachwycił Malicka tym, co zrobił przy „Dzikim dziecku” Truffauta. Almendros szybko znalazł wspólny język z młodym reżyserem, imponującym mu dużą wiedzą o fotografii oraz gotowością do ograniczenia sztucznego oświetlenia na planie filmowym. Panowie postanowili pójść śladem niemych filmów i postawili na naturalne oświetlenie. Większość filmu zostało nakręcone podczas „magicznej godziny”, co tak naprawdę dawało im w najlepszym razie 25 minut zrealizowanego materiału dziennie. Zazwyczaj pracowano więc późnym popołudniem i wczesnym wieczorem, zaraz po zachodzie słońca, gdy niebo jeszcze dawało możliwość uchwycenia sylwetek aktorów.

Wszystko to frustrowało ekipę techniczną, która denerwowała się, gdy Almendros zaczynał pracę na planie od wyłączenia większości lamp przygotowanych przez oświetleniowców. Ludzie się nudzili, nie mieli co robić. Uważano, że Malick i Almendros nie mają żadnego pojęcia o tym, co robią i kolejne osoby decydowały się na porzucenie pracy przy produkcji filmu. Malick jednak zdecydowanie wspierał wizję operatora i zarządził nawet usunięcie z planu jeszcze większej ilości lamp. Ponieważ Almendros zaczynał już w tamtym okresie powoli tracić wzrok to często po przygotowaniu wszystkiego do kręcenia sceny, zlecał jednemu z asystentów zrobienie ustawionej scenie zdjęcia Polaroidem, które następnie studiował przy użyciu szkła powiększającego.


Słynne przepiękne sceny z szarańczą wzlatującą do góry nakręcono przy pomocy helikopterów zrzucających łupiny orzeszków ziemnych. Aktorzy poruszali się przed kamerą wstecz podczas kręcenia, co zostało później odwrócone po zrobieniu tego samego numeru z nakręconym materiałem, uzyskując w efekcie złudzenie szarańczy wzlatującej do nieba. Natomiast na zbliżeniach korzystano z tysięcy owadów złapanych i dostarczonych filmowcom przez kanadyjski departament agrokultury.

Cała chwała za zdjęcia spadła na Almendrosa, który zgarnął nawet (jedynego w karierze) Oscara za wykonaną pracę, ale tak naprawdę to zdołał on zrealizować zaledwie połowę materiału z gotowego filmu. Realizacja przeciągnęła się tak bardzo (ku rozpaczy producenta, prowadzącego ciągłe boje z Malickiem), że był w końcu zmuszony do opuszczenia planu - razem z operatorem kamery – żeby rozpocząć prace nad „Mężczyzną, który kochał kobiety” Truffauta. Poprosił więc o pomoc Haskella Wexlera. Panowie pracowali wspólnie przez tydzień żeby nowy operator miał możliwość dostrojenia się do wypracowanego już stylu filmu i zachować spójność obrazu. Wexler został później oficjalnie uznany jedynie za autora dodatkowych zdjęć, co wykluczyło go z szans na otrzymanie Oscara i stało się dla niego źródłem frustracji. Zaliczył nawet w tamtym okresie wizytę w kinie ze stoperem w ręku, co potwierdziło jego przypuszczenia, że połowa nakręconego materiału była jego autorstwa.

Sfrustrowany, a jeszcze bardziej to zmęczony, był też Malick. Długa i problematyczna realizacja dała mu mocno w kość. Ekipa techniczna i aktorzy uważali go za osobę zimną oraz niedostępną, mającą problemy z wyciśnięciem z obsady porządnej gry aktorskiej. Po pierwszych dwóch tygodniach kręcenia doszedł do wniosku, że nie podoba mu się kierunek w jakim to zmierza i przepisał scenariusz na nowo. Później kręcił już masę nadprogramowego materiału planując „rozpracować” i „naprawić” film podczas montażu. Proces montażu był jeszcze gorszy, zajęło dwa lata, oraz dokręcenie kilku rzeczy po roku od zakończenia produkcji, zanim znalazł odpowiadający mu rytm filmu oraz nadał mu kształt z którego był zadowolony (kluczową decyzją było postawienie na narrację z offu). Próbował później zrealizować jeszcze jeden film dla Paramountu, czemu poświęcił sporo czasu, ale gdy projekt ostatecznie się posypał, Malick odpuścił sobie reżyserowanie filmów na 20 lat.

niedziela, 2 grudnia 2018

Plagi Breslau - recenzja


Koniec świata (w Breslau). Patryk Vega w końcu spłodził film, który sprawia wrażenie filmu, a nie przyciętego serialu. No prawie żałuję, że polscy widzowie nie zobaczą tego u siebie w kraju na dużym ekranie. Prawie. Tak ociupinkę.

„Plagi Breslau” to najlepszy film Vegi od lat. Scenariusz w końcu nie stanowi kolekcji anegdot spisanych w bloku więziennym i kabotyńskich opowiastek wziętych z tabloidów. Vega napisał prawdziwy thriller o seryjnym mordercy, z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Serio! Co bardziej szokujące, prawie mu się udało powstrzymać od rzucania głupawymi tekstami, tworzenia idiotycznych sytuacji i mnożenia miliona niepotrzebnych wątków. W końcu postawił na zdyscyplinowany scenariusz, a przynajmniej celował w taki efekt, bo nieco jednak zabrakło do satysfakcjonującego stanu.

Jest to w zasadzie polska wersja „Siedem” - tydzień makabrycznych mordów, które każdego dnia mają miejsce o tej samej porze i czynią z ofiar coś w rodzaju symbolicznego (krwawego) przekazu. Ponieważ właśnie porównałem film Vegi do arcydzieła gatunku, co pewnie zakończy się dziś bezsenną nocą, czym prędzej muszę dodać, że jest to jedyne podobieństwo pomiędzy tymi filmami. „Plagi Breslau” silą się tak bardzo na bycie mrocznym, poważnym thrillerem, że wielokrotnie ocierają się w tym o bycie parodią gatunku. Pomysł reżysera na wstrząsanie widownią nie zmienia się od lat – dowalić makabryczną sceną rodem z „Piły” (tutaj na porządku dziennym jest widok rozerwanych ciał, rozcinanych ludzkich czaszek i bebechów w kostnicy oraz otwartych złamań), a następnie doprawić to rynsztokowym słownictwem. Ucieleśnieniem wizji reżysera odnośnie tego, jak powinno wyglądać poważne, mroczne kino, jest bohaterka grana przez Małgorzatę Kożuchowską. Pani policjantka przeżyła życiową tragedię więc teraz oczywiście snuje się po ekranie z wiecznym utrapieniem wypisanym na twarzy, na kolejne szokujące miejsca zbrodni przychodzi z miną, jakby od trzydziestu lat sprzedawała bilety ulgowe w podziemnym przejściu, a do innych ludzi odzywa się głosem, jakby poprzedniego wieczoru przeziębiła sobie gardło jedząc kebsa na mieście. Nie jest to postać, która wzbudza współczucie lub respekt, ale raczej zażenowanie i rozbawienie swoim przerysowaniem.

Ogólnie to Vega chciałby chyba zrobić porządny thriller, i to tak szczerze, ale nie do końca potrafi, bo co chwilę wychodzi z niego partacz i tandeciarz. Wrzuca więc na przykład do filmu wybijającą z klimatu scenę z Kożuchowską wjeżdżającą samochodem w kartony (no wiecie, rozumiecie, hehe), co jeszcze kwituje odpowiednim komentarzem przypadkowego obserwatora (jakbyście nie wiedzieli i nie zrozumieli). Potyka się o rażące wpadki realizacyjne, które widać gołym okiem już przy pierwszym seansie, co jest tak naprawdę przykładem braku szacunku dla widza, bo wyraźnie widać, że tak było po prostu łatwiej to zrobić i nie próbowano nawet tego ukrywać (gruby sznur magicznie znikający w niektórych scenach z pędzącym koniem). A cała ta ekstremalna makabra, stanowiąca pewnie w jego mniemaniu o realizmie przedstawionego świata, przypomina tylko o tym, jak tania i śmieciowa jest to produkcja, bo nie wygląda to dosadnie i szokująco, jest to zwyczajnie obrzydliwe i tylko tyle.

Widać jednak, że Vega nie pozostaje głuchy na słowa krytyki i zaczyna się rozwijać. „Botoks” sprawiał już wrażenie, jakby wszystkie czterdzieści siedem wątków podążało w podobnym kierunku, a nie tylko stanowiło zbiór epizodycznych sytuacji. „Kobiety mafii” sprawiały wrażenie, jakby to była jakaś jedna wielowątkowa historia. „Plagi Breslau” natomiast sprawiają już wrażenie prawdziwego thrillera, wprawdzie średnio udanego, poprowadzonego ciężką ręką, często niezamierzenie groteskowego, ale odpowiednio przemyślanego, stworzonego z myślą o formacie filmu pełnometrażowego, a nawet – uwaga – w miarę wciągającego. Wprawdzie zaciekawił mnie nie tyle tożsamością mordercy, co rozszyfrowałem dość szybko, czy też jego motywami, co raczej tym, co ten typ odwali jeszcze. I w zasadzie to mam podobny stosunek do twórczości Patryka Vegi. Jestem ciekawy tego, co ten typ odwali jeszcze.

piątek, 9 listopada 2018

Outlaw King (Król wyjęty spod prawa) - recenzja


Żenującym jest, że początkowy odbiór filmu Davida Mackenziego był zdominowany przez głosy podekscytowanych widokiem penisa Chrisa Pine’a. Zwłaszcza, że rzeczony narząd jest ledwo widoczny w filmie i można go nawet przeoczyć jeżeli akurat kichniemy w tym momencie. Najważniejsze jednak, że nie jest to największy (ekhm) atut filmu. „Król wyjęty spod prawa” w zasadzie zaczyna się tam, gdzie „Waleczne serce” kończyło. William Wallace wielokrotnie jest wspominany w rozmowach i mamy okazję zobaczyć bardzo ponury epilog jego rebelii (po licznych torturach, kastracji, wybebeszeniu i podpaleniu wnętrzności na jego oczach, gdy jeszcze dychał, ścięto mu w końcu głowę, a jego cztery kończyny rozwieszono w szkockich i angielskich miastach), co inspiruje kolejne powstanie na czele którego staje tytułowy król (Pine).

Mackenzie zaczyna film od popisowego dziewięciominutowego długiego ujęcia, ale jest to jedyne efekciarstwo jakiego doświadczymy w jego mrocznej, powolnej, chwilami bardzo brutalnej, ale przede wszystkim to pieczołowicie odtwarzającej realia epoki i skupionej na detalach, opowieści historycznej. Nie jest to kino wojenne upstrzone podniosłymi przedbitewnymi przemowami o żołnierskich czynach rozbrzmiewających echem w wieczności. Gdyby ktoś wyskoczył tutaj z takim natchnionym tekstem do szkockich zakapiorów, którzy przed chwilą byli po pas w błocie, włącznie z samym królem, szykując okrutną niespodziankę przeciwnikowi, to pewnie zostałby przez nich obrzucony tymże błotem. Bitwy w tym filmie są okrutne, chaotyczne, czasem wyglądają jak jesienna ustawka kiboli pod konstancińskim lasem, a czasem zachwycają rozmachem, ale w obu przypadkach wyglądają równie realistycznie i ekscytująco.

„Król wyjęty spod prawa” to jednak nie jest film o wielkich bitwach, ale o walce o beznadziejną sprawę, która zdaje się pogarszać dla bohatera i jego popleczników z każdym kolejnym dniem. Jest to film o szukaniu towarzyszy broni, a zamiast tego odkrywaniu tylko kolejnych przeciwników. O gruncie sypiącym się pod nogami, o poniesionych stratach, podzielonym narodzie, ale też wyciąganiu z tego lekcji, sztuce adaptacji, zdolności rozgrywania (i wygrywania) przy pomocy kiepskich kart, a czasem po prostu podążaniu za instynktem. Wciąga, zaciekawia i angażuje, ale wymaga poddania się tempu opowieści, która musi rozstawić wielu historycznych pionków na szachownicy, a później ich jeszcze przestawić w różnych kierunkach. W zamian dostajemy garść zaskakujących zwrotów akcji, bohaterów, którzy nie są nam obojętni, Aarona Taylora-Johnsona mającego ubaw w nieco obłąkańczej kreacji, no i starannie odtworzony świat sprzed wieków, w którym rozgościłem się z ogromną przyjemnością.

wtorek, 6 listopada 2018

Bohemian Rhapsody - recenzja


No cóż, ciężko mówić o zaskoczeniu, gdy wychodzi się z „Bohemian Rhapsody” z uczuciem niedosytu i lekkiego zniesmaczenia. Nadzorowana przez samych bohaterów filmu, którzy odrzucili „dzikszą” wersję na rzecz bezpieczniejszej, historia narodzin i sukcesu grupy Queen nie zwiastowała niczego dobrego od samego początku. Niespecjalnie uspakajały też późniejsze informacje o tym, że reżyser (Bryan Singer) bywał nieobecny na planie, a gdy nawet pojawiał się to ciężko było go nazywać prawdziwym liderem projektu, co ostatecznie zakończyło się zwolnieniem go. Zaskoczeniem byłoby więc, gdyby wszystko to zaowocowało czymś bardzo dobrym.

Co niesie ten film do przodu i sprawia, że odbiorca nie zerka notorycznie na zegarek, to sama muzyka zespołu, której niezmiennie słucha się z przyjemnością. Wystarczy odpalić te piosenki na porządnym kinowym nagłośnieniu i reżyser ma widza z głowy na kilka minut. I tak właśnie zrobiono przez większość filmu. Ostatnie 20 minut to już w ogóle jedna wielka scena koncertowa odtwarzająca legendarny występ na Live Aid. I to jest (niestety?) akurat dobre, bo przynajmniej oferuje widzowi jakąś radochę podczas seansu. Problemem jest wszystko to, co ma miejsce pomiędzy kolejnymi piosenkami. Freddie Mercury wyznaje w pewnym momencie, że desperacko goni za kolejnymi imprezami i rozrywkami, bo panicznie boi się tego, co jest pomiędzy nimi. Widz mógłby się podpisać pod tym, gdyby podmienić „chwile pomiędzy imprezami” na sztampową fabułką będącą pretekstem do odpalenia kolejnego przeboju grupy.


Nie dość, że jest to miałkie to jeszcze do tego chwilami wręcz obraźliwe, jak podchodzi się tutaj do tematu seksualności głównego bohatera i generalnie do homoseksualizmu. Jego związkowi z kobietą poświęca się tutaj sporo ekranowego czasu i przedstawia jedynie w pozytywnym świetle (jeżeli coś tu jest nie tak, to tylko sam Freddie, a nie wyrozumiała, tolerancyjna i troskliwa Mary), relacje homoseksualne natomiast prezentuje z niejakim zawstydzeniem, dbając o to, żeby jakiś nadwrażliwiec nie poczuł się zniesmaczony widokiem nadmiernej czułości pomiędzy dwoma facetami. Homoseksualizm Freddiego praktycznie diagnozuje się tutaj jako coś destrukcyjnego, hedonistyczną uciechę, która rujnuje relacje z bliskimi, krzyżuje ścieżki z łajdakami i ostatecznie wpędza do grobu. Nawet związek z Jimem Huttonem, tym „dobrym gejem”, zaczyna się od (zmyślonej, należy dodać) sceny molestowania go ze strony Freddiego, co niejako prowadzi do usprawiedliwienia samego czynu poprzez późniejszą pozytywną relację, która była tego owocem. Sprawę pogarsza, że wyreżyserował to Singer, gość, który ma równie długą historię oskarżeń o molestowania, gwałty i nadużywania władzy, co Queen listę wielkich przebojów na koncie.

Wizualnie film również pozostawia wiele do życzenia. Sceny koncertowe mają pieprznięcie, bo wystarczy podkręcić głośność, żeby panowie z zespołu zaczęli rzucać urokami z głośników, ale zaprezentowane to jest różnie. Z jednej strony mamy pomysłowe ustawienia kamery i Ramiego Maleka wychodzącego z siebie, żeby dawać czadu na scenie, a z drugiej strony sceny stadionowe straszą koślawym CGI i sztucznie wyglądającym efektem tłumu. Aktorów niby dobrano dobrze (Gwilym Lee jako Brian May to sztos), ale czasem wyglądają, jakby byli bandą przebierańców na karnawałowym balu.


Szkoda, że pierwszy film próbujący ugryźć fenomen zespołu Queen i – przede wszystkim – jego wielkiego lidera, jest takim bezpiecznym, schematycznym, pozbawionym polotu i pazura, produkcyjniakiem. Jak udowodnił przykład „Straight Outta Compton”, udział w produkcji samych zainteresowanych nie musi być jednoznaczny z nudnymi blubrami i rozpamiętywaniem dawnej glorii, odrzucając przy tym wszystko to, co pobrudziłoby budowany monument. Panowie z Queen ewidentnie tak nie potrafią, więc mam nadzieję, że kiedyś doczekamy się jeszcze jakiejś niepokornej wizji, od reżysera trzymającego się od nich z daleka, która odda im prawdziwy hołd, a przede wszystkim to podaruje widzowi pamiętnego filmowego Freddiego, skomplikowanego faceta, wielkiego artystę, dziką duszę, nieprzeciętnego człowieka.

niedziela, 4 listopada 2018

7 uczuć - recenzja


Wierzę, że bardzo łatwo się odbić od nowego filmu filmu Marka Koterskiego. "7 uczuć" opiera się na jednym koncepcie, trzyma się tego konsekwentnie i jeżeli tego nie kupimy to nie będzie to udany seans. Koterski zabiera w podróż do czasów dzieciństwa w okresie głębokiej komuny, ale wszystkie role dziecięce odgrywane są przez dorosłych aktorów. Początkowo to wprawia w zakłopotanie, bo pierwsze sceny są na tyle absurdalne, że nie sposób zareagować inaczej, jak nerwowym śmiechem, spoglądając jednocześnie z niepokojem ku pędzącej w naszym kierunku bestii o imieniu Żenada. Jest to zarazem sprytny sposób na wrzucenie widza na głęboka wodę, zanurzenie go całego, a następnie doprowadzenie bliżej brzegu, gdzie poczuje się bezpieczniej i bardziej komfortowo. Tak się dzieje, gdy zostajemy zabrani razem z Adasiem Miauczyńskim do szkoły i zaczynamy obserwować rozbudowane (i kosztowne) ćwiczenie aktorskie w wykonaniu plejady polskiego kina.

Film zaczyna się cytatem z Andrzeja Samsona mówiącym, że nasze dzieciństwo trwa 5000 dni, a pamiętamy z niego tylko 400 godzin. Nieprzypadkowo. Koterski wgryza się zarówno w te 400 godzin, zaledwie miesiąc z naszego życia, cicho zastanawiając się nad tym, dlaczego właśnie to zapadło nam w pamięci, jak również próbuje dokopać się do zapomnianych momentów i wskazać, jak te wszystkie zapomniane lata wpłynęły na ukształtowanie późniejszej dorosłej osoby. Nie spieszy się, powoli wgryza w szkolną rutynę, mnożąc powtarzalne elementy dnia w podstawówce. Wszystko to, co dość słusznie wyparliśmy z pamięci, lepiąc z tego we wspomnieniach jakiś konstrukt będących sumą doświadczeń na konkretnych lekcjach, a niektóre z nich nawet całkowicie wymazaliśmy z mózgu, bo pewnie bardziej byliśmy zajęci gryzmoleniem ludków w zeszycie, jak studiowaniem z pietyzmem tablicy Mendelejewa. Jest to chwilami męczące, niektóre sceny zdają się nie mieć końca, czasem zwyczajnie nużą, ale ma to ten plus, że szybko oswajamy się z konceptem dorosłych wcielających się w dzieci. Nigdy do końca nie przestajemy o tym pamiętać, ale przestaje mieć to znaczenie, bo razem z aktorami bierzemy udział w podróży do własnego dzieciństwa.


I jak to jest przy tym zagrane! Gabriela Muskała jest fantastyczna w roli znerwicowanej kujonki, która w przyszłości będzie pewnie jednym wielkim tikiem nerwowym. Jest świetny Andrzej Chyra w roli młodego cwaniaka. Doskonały Marcin Dorociński, jako ten „zbyt cool, żeby być zwykłym gówniarzem” (zupełnie jednak nie kupowałem tego, że jest dzieckiem, zachowywał się zbyt dojrzale, uszłoby to jeszcze, gdyby był uczniem klasy maturalnej, ale postać miał i tak fajną). Andrzej Mastalerz w dość smutnej roli chłopca skreślanego przez kadrę naukową. No długo można by jeszcze wymieniać: Robert Więckiewicz, Katarzyna Figura, a nawet Tomasz Karolak w małej roli, która nie powinna przeszkadzać największym anty-fanom jego osoby. Ogólnie to nikt tutaj nie odstaje, wszyscy pokazują kunszt, niektórzy wprawdzie są zdecydowanie lepsi (muszę to podkreślić jeszcze raz: Muskała!), ale nie ma w obsadzie ewidentnych słabych ogniw. Jest za to sporo przyjemnych niespodzianek, szczególnie w rolach rodziców bohaterów, ci dały możliwość zabłysnąć na chwilę Joanie Kulig i Piotrowi Gąsowskiemu (!). Największą niespodzianką jest jednak najnowsze wcielenie Adasia Miauczyńskiego. Obawiałem się Michała Koterskiego w tym filmie, bo jego poprzednia duża rola u ojca („Wszyscy jesteśmy Chrystusami”) nie należała raczej do zbyt udanych, ale facet dojrzał, dopracował warsztat aktorski, no i kurde, nawet trochę mnie zachwycił, a chwilami to wzruszył, w tym filmie.

Wielokrotnie spotykałem się z zarzutem czynionym filmowi Koterskiego, że opiera się na wiekowych, zużytych, czerstwych żartach. No przecież to nie miało być zabawne samo w sobie! Właśnie o to chodzi, że jako dzieci mielimy ciągle w ustach słabe żarty i gierki słowne, którymi przerzucamy się pomiędzy sobą, nie będąc nawet świadomymi tego, że stanowią one bezpośrednią kopię (albo lekką modyfikację) tego, co rozbawiało naszych rodziców. Uderzyło mnie to, że większość z tych wykorzystanych w filmie stanowiło również element mojego dzieciństwa. Jakby to były odwieczne zaklęcia trwale przypisane szkolnym murom i boiskom sportowym.


Jest to dość smutny seans, bo zaczynamy wprawdzie od humorystycznych scen umieszczających dorosłych aktorów w dziecięcych realiach, ale Koterski od samego początku zmierza zdecydowanym – choć powolnym - krokiem do przygnębiającej refleksji na temat dzieciństwa, tego co je kształtowało, emocji, które powoli traciliśmy wraz z dojrzewaniem, a także tego, jak rodziły się nasze obsesje, lęki i frustracje. Najmocniej uderza po głowie, gdy nie mówi tych rzeczy wprost, ale stawia na metafory i pozwala buzować myślom odbiorcy, rozpamiętującego podczas seansu własne dzieciństwo oraz robiącego powolny rachunek strat. Nie przeszkadzało mi jednak wyłożenie w finale bezpośrednio do kamery najważniejszych założeń przez Sonię Bohosiewicz. Po pierwsze, bo było to bardzo dobre zagrane. Po drugie, bo w tym przypadku sporo widzów będzie potrzebowało pewnego drogowskazu, który pozwoli im zrozumieć zamysł reżysera. Nie ma co się z tego zżymać. Jeżeli zrozumieliśmy wszystko wcześniej to tym lepiej dla nas. Koterski i tak wiele rzeczy zawierzył tutaj wrażliwości oraz inteligencji widza, a jeżeli Sonia pobudzi przy tym do refleksji widza, który przyszedł do kina tylko na polską komedię, a może otrzyma coś więcej, no to chyba tym lepiej?

Dał mi ten film po głowie. Dobił mnie jeszcze gorzką piosenką z napisów końcowych napisaną przez Koterskiego. Z seansu wyszedłem jak ze stypy. I to dobrze!

niedziela, 28 października 2018

Halloween - recenzja


Nie zdawałem sobie nawet z tego sprawy, ale potrzebowałem tego, znaczy się obejrzenia w kinie solidnego slashera, wzorcowego przedstawiciela gatunku, który zrobiony byłby bardzo na serio, ale bez jakiegoś przesadnego namaszczenia oraz kija w tyłku. „Halloween” dostarcza to. Zrobione 40 lat po klasyku Johna Carpentera, przekreśla wszystko to, co było w międzyczasie, i opowiada bezpośrednią kontynuację wydarzeń z pierwszego filmu. Jest to zabieg wygodny zarówno dla twórców, mogących pobawić się w tanie psychologizmy, jak i odbiorców, którzy niekoniecznie muszą (i chcą) znać wszystkie odcinki krwawej telenoweli.

Scenarzyści nie spieszą się do mordów, dając sobie czas na opowiedzenie o traumie, która naznaczyła Laurie Strode (Jamie Lee Curtis) na resztę życia i wpłynęła na jej relacje z rodziną. Poznajemy jej córkę oraz wnuczkę, której nastoletni przyjaciele będą wdzięczną kolekcją nowych ofiar Michaela. Kobieta całe życie przygotowywała się do powrotu oprawcy, to już nie jest „final girl”, ona chce być „last woman” (z którą niefortunnie zadrze psychol w masce). Szykowała się do tego starcia przez 40 lat, jest uzbrojona jak Rambo przed wakacjami w Afganistanie, a dom najeżyła pułapkami, kamerami, metalowymi kratami, silnymi lampami na zewnątrz i wszystkim innym, co tylko lokalny oddział OBI miał w magazynie. Jest więc gotowa na przyjście Myersa. Niech tylko do niej fiknie!

Oczywiście to slasher, więc rzecz jasna Laurie przez te 40 lat nie mogła się przygotować jakoś przesadnie dobrze, bo byłby przypał gdyby biedaczek z nożem nie mógł sforsować zabezpieczeń i musiał smętnym krokiem odejść do lasu. Zamiast tego mamy więc obowiązkowy festiwal kretynizmów w finale, które szczęśliwie prowadzą do całkiem emocjonującego i klimatycznie zrealizowanego ostatecznego starcia pomiędzy trzema pokoleniami kobiet (final_girl power), a mrukiem w stroju pracownika kanalizacji. Jest nawet solidna dawka napięcia, gdy jedna z bohaterek metodycznie przeczesuje skąpane w mroku domostwo. Pierwszorzędna robota w operowaniu światłem i cieniem.

Jest to bardzo satysfakcjonujący seans, jeżeli tylko wiemy, na co przyszliśmy do kina, czyli na porządny slasher o seryjnym mordercy. Trup ściele się gęsto, Michael morduje szybko, brutalnie, mało finezyjnie, ale za to cholernie efektywnie, zawsze krwawo, a czasem nawet efekciarsko. Mistrz Carpenter zaprawia to klimatycznym soundtrackiem, a reżyser chętnie sięga po genialny - klasyczny już - carpenterowski główny motyw muzyczny serii, który zupełnie się nie zestarzał. Twórcy czasem pozwalają sobie na lekkie żarty i mrugnięcia okiem do fanów serii, ale mordy są tutaj jak najbardziej na serio: brutalne, mroczne, zazwyczaj pokazywane z bezdusznym chłodem odzwierciedlającym charakter niemego bohatera serii. I prawidłowo.

sobota, 27 października 2018

Daredevil - trzeci sezon


Od samego początku tak było i nic się nie zmieniło w tej kwestii - „Daredevil” jest najlepszym marvelowym serialem Netfliksa. A ten rok udowodnił to dobitnie. Mieliśmy rekordową ilość nowych sezonów, bo pierwszy raz się zdarzyło, że mieliśmy nowe odcinki seriali o wszystkich Defendersach w tym samym roku. Podczas jednak, gdy już ledwie sobie przypominam, o co chodziło w „Jessice Jones”, przez kilka tygodni walczyłem z chęcią porzucenia „Luke’a Cage’a” i pomimo licznych wad, dobrze się bawiłem z „Iron Fistem”, twórcy „Daredevila” dostarczyli coś, do czego ciężko jest się przyczepić. Serial, którego chce się oglądać seriami po kilka odcinków, który wciąga, ekscytuje, interesuje, a okazjonalnie nawet zachwyca. Oczywiście są to takie mikro-zachwyty, zazwyczaj związane ze stroną wizualną (jak na przykład skąpane w czerwonym świetle wnętrze kościoła, które jest rodem z filmów Dario Argento).

Jest w tym sezonie od groma kapitalnych momentów: długie ujęcie w więzieniu, starcie w mieszkaniu Bullseye’a, starcie w kościele z Bullseyem, ale gdybym miał wskazać tylko jedną scenę, byłby to atak Bullseye’a na redakcję gazety. Czyli jakby nie patrzeć, Bullseye był strzałem w dziesiątkę, zarówno pod kątem obsadowym, jak i pomysłu na umieszczenie go w serialu. Najciekawsze, że nigdy w zasadzie nie zostaje tak nazwany, ale zasuwanie przez cały czas na kodach (auto-aim: on) nie pozostawia wątpliwości na jakim komiksowym łotrze go wzorowano. Jest to kozacka postać, która sprawia odbiorcy masę radochy, bo w starciu z bliska napieprza ciosami jak króliczek Duracella, a gdy musi walczyć z dystansu to pewnie potrafiłby wyrządzić jakieś szkody nawet temperówką. Jest to wdzięczny materiał dla twórców serialu i korzystają z tego obficie, stawiając na ogromną dynamikę w kolejnych scenach starć z nim, dbając też jednocześnie o walory wizualne (zdjęcia w tym serialu, a zwłaszcza oświetlenie i kolorystyka, to czysta radość dla oczu), za każdym razem uzyskując czadowy efekt finalny.


Można by trochę marudzić na jakieś pomniejsze minusy, na okazjonalnie dziwne zachowania bohaterów, powolny rozruch pierwszych odcinków, ale nie trafiłem tutaj na nic, co sprawiłoby, że chciałbym sobie zrobić przerwę od serialu. Nawet te nieszczęsne trzynaście odcinków, czyli ogólna rozlazłość wielu seriali Netfliksa, i to nie tyko tych marvelowych, nie przeszkadzała mi w tym przypadku. Udany był nawet obowiązkowy odcinek retrospektywny z drugiej połowy sezonu (jest to już praktycznie element schematu wedle którego budowane są kolejne sezony marvelowskich seriali), bo kupił mnie już samą wycieczką w mroźne amerykańskie zadupie, dobrze kojarzące mi się z wieloma udanymi filmami oraz serialami (no siema, „Fargo”). Z całą pewnością nie odczułem więc ulgi, gdy dotarłem do końca sezonu, bo jestem gotów na więcej Matta Murdocka. Ja chcę więcej Matta Murdocka. Mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec jego przygody z Netfliksem.

Załączam kadr po zobaczeniu którego pokiwałem głową z uznaniem. Nie jest tak plastyczny, jak wiele poprzedzających go scen skąpanych w mroku, albo tych zachwycającym światłem przebijającym się przez kolorowe kościelne witraże, czy też jakoś specjalnie efekciarski. Pokazuje jednak, że jest tutaj pomysł na niebanalne umiejscowienie postaci w kadrze, dorzucenie jakiegoś elementu, który pomimo prostoty samej sceny, czyni ją ciekawszą dla oka (siatka), a do tego przypomina, że osoba odpowiedzialna za kostiumy też wiedziała co robi, kontrastując „nudny” czarny strój Daredevila, kilkoma białymi elementami. Przyjemnie się na to patrzyło. Gdyby zrobić ten odcinek w czerni i bieli, ten moment byłby żywcem z komiksowego „Sin City”.

Frank Miller lubi to.

Kinofilia też.

I tak, dobrze wiem, że nie napisałem niczego o Wilsonie Fisku. Co tu mogłem jeszcze ciekawego dodać? Wilson Fisk jest zarąbisty. Koniec tematu.

sobota, 20 października 2018

O tym, jak studio Disneya pożarło kino rozrywkowe.


Jeżeli wydawało Wam się, że studio Disneya już masakrycznie zdominowało kino blockbusterowe to jeszcze nie widzieliście wszystkiego, poczekajcie na przyszły rok…

Dotarło to do mnie tydzień temu, gdy wrzucałem plakat „Aladyna”. W przyszłym roku zobaczymy trzy klasyczne animacje Disneya w nowej wersji. I to w bardzo krótkich odstępach czasu. Otóż najpierw w marcu mamy „Dumbo” Tima Burtona (w obsadzie Eva Green, Colin Farrell, Michael Keaton, Danny DeVito). Niecałe dwa miesiące później „Aladyna” Guya Ritchiego (który jest o tyle ciekawym przypadkiem, że w zasadzie jedyną gwiazdą projektu jest Will Smith, no i oczywiście w pewnym stopniu też sam reżyser). Nie zlecą jeszcze nawet kolejne dwa miesiące jak do kin trafi „Król Lew” Jona Favreau (Donald Glover, Seth Rogen, Beyonce, John Oliver, James Earl Jones i wielu innych).

To jednak nie koniec, bo w czerwcu przecież jeszcze wejdzie na scenę Pixar z kolejnym „Toy Story”.

I „Frozen 2” w listopadzie…

I w sierpniu podejmą próbę ruszenia z nową marką opartą na książkach z serii „Artemis Fowl”...

A, no i jeszcze niszowa seria filmów o superbohaterach. No wiecie, „Captain Marvel” w marcu, „Avengers 4” w maju (poprzednia odsłona zebrała na świecie skromne 2 miliardy dolarów) oraz „Spider-Man: Far From Home” w lipcu. Spidey oczywiście przyniesie głównie zarobki Sony, ale jestem pewien, że Marvelowi przy okazji tego filmu też wpadnie do kieszeni trochę zaskórniaków. Przecież wpływy z takiej głośnej premiery to nie tylko zyski z samych biletów, ale też wszystkiego innego związanego z Pajęczakiem i Marvelem.

Jakby tego było mało to pod koniec roku zrzucą jeszcze kolejną komercyjną bombę w postaci dziewiątego epizodu „Gwiezdnych Wojen”.


Takie nagromadzenie gorących premier o ogromnym potencjale komercyjnym zapewne nie jest przypadkowe. Od dawna trwały negocjacje w sprawie zakupu przez Disneya studia 20th Century Fox. Od razu było wiadomo, że będzie to kosztowna inwestycja, która okazała się być jeszcze dotkliwsza za sprawą konkurencji w postaci Comcastu próbującego ich przelicytować. W efekcie zamiast pierwotnych 52 miliardów dolarów musieli wyłożyć jakieś 65 miliardów (o ile nie uległo to zmianie po tym, jak Comcast się wycofał ze swoich planów i postanowił skupić na Sky). Ile by to ich ostatecznie nie wyniosło, jest to już suma odczuwalna nawet dla takiego molocha jak Disney, bo stawiająca ich w ryzykownym położeniu – wystarczyłaby teraz seria błędnych decyzji biznesowych i kosztownych porażek finansowych w kinach żeby zaczęło się robić nieciekawie dla korporacji. Przypuszczam więc, że celowo zaplanowali na przyszły rok taki zmasowany atak blockbusterów, który podreperuje ich nadwyrężone konto.

Wszystko wskazuje na to, że nie będzie z tym problemu, bo pewnie same tylko zyski z „Avengers 4”, „Króla lwa” i „Gwiezdnych Wojen” (wszystko zapewne grubo powyżej miliarda z każdego filmu, a pewnie i dwójka na przodzie nie będzie wielkim zaskoczeniem) rozpromienią twarze akcjonariuszy. Dodać do tego szereg produkcji, których rozpiętość zysków będzie pomiędzy 600 milionów a miliardem, a także kilka potencjalnych niespodzianek i z całą pewnością zarząd Disneya pod koniec przyszłego roku będzie się już klepać po pleckach.

Warto dodać, że nie uwzględniłem w powyższym jeszcze marek Foxa, które teraz wejdą pod skrzydła Disneya. Przypuszczam, że już w przyszłym roku zaczną wypuszczać do kin ich filmy ze swoim logo (niektóre źródła twierdzą, że pierwszym takim tytułem będzie „Dark Phoenix”). W takim przypadku dojdą jeszcze chociażby dwa filmy o mutantach („Dark Phoenix”, „New Mutants”), „Kingsman 3”, „Alita: Battle Angel”, „The Kid Who Would Be King” (nowy film Joego Cornisha, twórcy „Attack the Block”).

Jeżeli wydaje Wam się, że 2019 będzie masakryczny to poczekajcie na przyszłą dekadę…


Obstawiam, że „Dark Phoenix” będzie pożegnaniem z uniwersum zbudowanym przez pierwsze filmy Bryana Singera. Kwestią czasu jest kiedy mutanci zaczną być wprowadzani do MCU. Można jedynie spekulować, czy pociągnie to ze sobą reboot całego MCU (myślę, że mimo wszystko na to za wcześnie, chyba po prostu dotrzemy do momentu, gdy na „emeryturę” przejdzie pierwotny skład Avengers, bo przecież nie zdołają w nieskończoność przedłużać kontrakty wszystkich tych aktorów, a chyba nie zdecydują się na podmianę całej obsady), ale jestem przekonany, że nie będą się babrać w chronologicznym bajzlu singerowskich X-menów i po prostu zaczną od zera.

Kilka nietrafionych decyzji (głównie nieszczęsny „Solo”, przy którego realizacji i dystrybucji popełniono wiele błędów, ale też wkurzenie sporej części fanów filmem „Ostatni Jedi”) tymczasowo uwaliło pomysł corocznych premier filmów ze świata Gwiezdnych Wojen, ale z całą pewnością w przyszłej dekadzie zobaczymy więcej historii osadzonych w tym uniwersum, bo takiej marki się nie odpuszcza, będą kombinować od różnych stron i zapewne znajda sposób na ponowne generowanie ogromnych zysków z dzieła życia George’a Lucasa.

A, no i jest jeszcze James Cameron i jego nieco obłąkana wizja czterech kontynuacji „Avatara”, które powstają już od lat. Odnoszę wrażenie, że chwilowo nikt na to nie czeka i nie wierzy w sukces tego projektu, ale Cameron to gość, który wielokrotnie ignorował ludzi pukających się w czoło, robił swoje i zawsze wychodził z tego zwycięsko. Pierwszy „Avatar”, również wyśmiewany przez wielu, dobił prawie do trzech miliardów dolarów (zabrakło ponad 200 milionów, ale pewnie zrobią jakąś reedycję przed premierą drugiej części i dobiją do trójeczki na przodzie), więc nie należy przedwcześnie skreślać drugiej części, bo może ona zainicjować triumfalny kilkuletni najazd kosmicznych smerfów na portfele widzów.

Reasumując, jak to wszystko wypali i nie popełnią jakichś horrendalnych błędów po drodze to Disney w przyszłej dekadzie będzie miał tyle kasy, że nie tylko szybko odkuje się po kosztownym zakupie Foxa, ale będzie mógł zacząć kupować sobie dla beki różne państwa w Ameryce Południowej.

All Hail King Mickey!

niedziela, 7 października 2018

A Star is Born (Narodziny gwiazdy) - recenzja


Droga „Narodzin gwiazdy” na duży ekran była wyboista. Czwarta (!) już wersja filmu z roku 1937 pierwotnie miała powstać na początku obecnej dekady. Za kamerą miał siedzieć Clint Eastwood, a jego instrukcji słuchać Beyonce. Jest to dość pocieszna wizja, gdy wyobrazić sobie Clinta przekazującego tym swoim ciepłym głosem - o walorach papieru ściernego trącego o kamień – wskazówki gwieździe pop. Długo szukano aktora partnerującego piosenkarce, rozmowy prowadzono z takimi osobami jak: Tom Cruise, Christian Bale, Johnny Depp, Will Smith i Leonardo DiCaprio. W końcu z filmu zrezygnowała Beyonce, za to zaangażowano Bradleya Coopera, który z czasem przejął również pozycję Eastwooda i wybrał projekt na swój reżyserski debiut. Dwa lata temu w miejsce piosenkarki wskoczyła koleżanka po fachu, Lady Gaga, i realizacja w końcu ruszył z kopyta.

Jedno jest pewne, Cooper i Gaga to duet kompletny, idealna mieszanka chemii, talentu i charyzmy. On w ogóle nie przypomina siebie, ogorzały, zarośnięty, używający nieco niższego głosu niż zwykle. Jackson Maine to gość, który tak długo był wystawiony na zalety i wady sławy, że nie pamięta już, jak to jest nie być fotografowanym przez kasjerkę w supermarkecie i nagabywanym przez obcych w barze. Przestał już zwracać na to uwagę. W pewnej chwili stwierdza, że jednym z efektów sławy jest ciągłe zwracanie się do niego pełnym imieniem i nazwiskiem przez innych ludzi. Przestał był tylko Jacksonem, czy też Jackiem, zawsze jest Jacksonem Mainem, TYM Jacksonem Mainem. Jackson Maine to szycha, gwiazda country zapełniająca stadiony, legenda rozpoznawalna przez wszystkich. Przy tym to człowiek zmęczony życiem, na granicy wypalenia, ale wciąż jeszcze próbujący dawać z siebie wszystko na scenie i podtrzymywać w sobie płomień, a okazyjnie to nawet rozpalać porządne ognisko.


Ona natomiast wręcz musiała nie przypominać siebie, nie było innej drogi, od tego zależał los filmu, czy widz zdoła zapomnieć o jej scenicznej personie - szalonej, wyrazistej gwieździe pop w dziwacznych kostiumach. Musieliśmy uwierzyć, że patrzymy na skromną, zakompleksioną, niedoświadczoną dziewczynę, która ma ogromny talent, ale niewystarczająco oszałamiający wygląd żeby zawojować przemysł rozrywkowy. I to się udało. Film najmocniej działa w pierwszej godzinie, gdy obserwujemy jej drogę do sławy. Lady Gaga ma kawał głosu i najlepszy użytek z niego robi w tych pierwszych, prostych, naładowanych czystymi emocjami piosenkach, które wchodzą pod skórę, wywołują ciary, wbijają w fotel i poruszają serducho. Rewelacją jest natomiast Bradley Cooper, który nie tylko nie odstaje wokalnie, ale też - co ważniejsze – równie umiejętnie maluje emocje przy pomocy głosu. Czy to w duecie z piosenkarką, czy w solowych występach, udowadnia, że jest TYM Jacksonem Mainem i nie bez przyczyny jest tak kochany przez publiczność. „Narodziny gwiazdy” mają widzowi do zaoferowania jedne z najlepszych scen koncertowych w historii kina. Jest to pięknie sfilmowane i fenomenalnie udźwiękowione, warto tego doświadczyć w kinie z dobrym nagłośnieniem, bo można poczuć się, jakbyśmy byli na prawdziwym koncercie. Jeżeli film za kilka miesięcy nie zgarnie statuetek w technicznych kategoriach dźwiękowych uznam to za skandal.

Jak już wspomniałem, ale warto to podkreślić jeszcze raz - pomiędzy ekranowym duetem jest wyczuwalna prawdziwa chemia. Cooper ładnie się uzupełnia z partnerką, oboje dają subtelny popis aktorskiego rzemiosła, tworząc pełnokrwiste postacie, starannie przemyślane i konsekwentnie poprowadzone, ale sprawiające jednocześnie wrażenie prawdziwych osób, a nie tylko owoców czyjejś wyobraźni. Pierwsza godzina kradnie serce, bo opowiada po prostu o relacji dwójki ludzi, o tym jak się poznają, zakochują w sobie, wskakują oczywiście w role mentora i muzy, ale jest to pokazane w ujmująco naturalny sposób, jest w tym wyczuwalna szczerość i jakaś prawda o życiu. Gdy jest to tylko film o tym, o rodzącym się uczuciu, o życiu w trasie, uczeniu się scenicznego obycia i odkrywaniu realiów życia artysty, to wtedy pochłania bez reszty, angażując emocjonalnie, ale też wciągając w prostą opowieść o muzykach.


Urok niestety zaczyna nieco ulatywać po godzinie, gdy Ally w pogoni za sławą skręca w kierunku dość przezroczystej kariery gwiazdki pop. Jakość piosenek spada, a wraz z tym zaczyna nieco uwierać przewidywalność i sztampowość fabuły, co wcześniej skutecznie osładzały odczuwane emocje związane z wykonywaną muzyką oraz szczerością ukazywanych tutaj ludzkich zachowań. Wtedy też zaczynają się nasilać alkoholowe problemy Jacksona, obecne w zasadzie od pierwszych minut filmu, ale wcześniej bagatelizowane i spychane na bok. Oczywiście było wiadomo, że nie będzie to trwało wieczne i jest kwestią czasu zanim boleśnie ugryzie to wszystkich w tyłek. I tak się dzieje. Nie jest to chwilami najzgrabniej prowadzone, szczególnie scena podczas wręczania nagród Grammy, która zapewnia prawdziwą mieszankę przeciwstawnych emocji (w tym zażenowania), i to raczej niekoniecznie zamierzonych przez twórców. Co nie znaczy, że druga połowa filmu pozostawia widza zupełnie obojętnym na to, co ogląda. Nie jest tak, że postacie, które już wcześniej polubiliśmy, przestają nas obchodzić. Po prostu to już nie działa tak dobrze, bo widzieliśmy tę historię w kinie niezliczoną ilość razy i wyłączamy się trochę na poziomie emocjonalnym.

W finale jednak wszystko znowu wskakuje na swoje miejsce, muzyka ponownie zaczyna porządnie tarmosić emocjami, trafiając przy tym w samo sedno, czyli w serducho, pięknie uzupełniając się z poruszającym finałem historii. Jeżeli więc zapytacie, czy zachwyty zachodniej krytyki i głosy o ogromnym „oscarowym potencjale” nie są przesadzone, to odpowiem, że do pewnego stopnia niewątpliwie są. Nie wszystko tutaj działa tak jak powinno, ale gdy film wznosi się na wyżyny swojego potencjału to robi taki emocjonalny rozpieprz, że jestem w stanie zrozumieć wszystkie te entuzjastyczne głosy.

środa, 3 października 2018

Venom - recenzja


Od czasu do czasu lubię zobaczyć naprawdę zły film, bo pozwala dostroić sobie w głowie krytyczne trybiki, „odświeżyć” rozpiętość skali gustu, pokazać co powinno się znajdować na tym gorszym końcu, bardziej docenić te dobre filmy, ale też pomóc w sprawiedliwej ocenie tych „tylko” niezłych i przeciętnych. „Venom” wykonuje taką robotę dla kina superbohaterskiego, bo pozwala na nowo docenić produkcje Marvela i wprowadzoną przez nich jakość, ale też nabrać większego dystansu do tego, czym raczył Warner i jego filmowe DC Universe. „Venom” to wehikuł czasu zabierający widzów w okres powstawania takich tytułów jak „Spawn”, „Daredevil”, „Catwoman” oraz „Elektra”. Filmów nie tyle radośnie campowych, jak te nieszczęsne schumacherowskie ekranizacje Batmana, co zwyczajnie durnych, nudnych, nietrafionych tonalnie, nierozumiejących materiału źródłowego, no i zwyczajnie tandetnych.

Od pierwszych minut wiadomo, że to będzie niestety kontakt z bezdusznym filmem, pozbawioną ikry historią opartą na leniwie skleconym scenariuszu, wypchanym kretynizmami, drewnianymi dialogami, nudnymi scenami, zerowa logiką wydarzeń i obowiązkowym niewyrazistym finałowym starciem kupki pikseli o losy całej ludzkości. Osoby powiązane z filmem od miesięcy nie mogły się zdecydować jaka będzie jego kategoria wiekowa i to widać w finalnej wersji. Venom odgryza w filmie kilka głów, drugi symbiont szlachtuje ludzi, ale krew pojawia się chyba tylko przypadkiem tam, gdzie zapomniano ją usunąć cyfrowo. Obstawiam, że początkowo planowano R-kę (pewnie typowe hollywoodzkie zachłyśnięcie się sukcesem innego filmu, w tym przypadku „Deadpoola”), ale gdy studio zorientowało się jaką abominację stworzono, zaczęło w panice usuwać z filmu jatkę żeby opchnąć go w pierwszych tygodniach wyświetlania większej ilości widzów.


Zbrodnią jest, że zebrano tak utalentowany tercet aktorów (a do tego ściągnięto jeszcze - do planowanego sequela - Woody’ego Harrelsona) i pokarano ich czymś tak słabym. Michelle Williams mogłoby w tym filmie nie być, czego zresztą pewnie życzyłaby sobie sama aktorka, bo robi za pozbawioną charakteru ciapę w miniówie. Riz Ahmed musi wygadywać jakieś dyrdymały i robić za coś pomiędzy karykaturą Elona Muska, a kolejnym kreskówkowym pseudo-racjonalistą biadolącym o ludzkości wyniszczającej planetę. Natomiast Tom Hardy… Ech, Tom Hardy. Najwyraźniej ktoś zrobił mu numer dekady i powiedział, że gra w głupawej komedii, ale nie przekazał tej informacji reszcie obsady. Przypał. Jego interakcje z głosem w głowie bywają momentami zabawne, chyba przypadkiem wyszła im jedna przezabawna linia dialogowa (scena z windą), ale głównie jest to nietrafiony humor na który patrzy się z lekkim zażenowaniem.

Kończąc, chciałbym napisać coś pozytywnego, ale jedyne co mogę zaoferować, zwłaszcza osobom, które wybiorą się na to do kina – zostańcie do końca napisów. Jest kilkuminutowa scena z filmu animowanego „Spider-Man Uniwersum”, który trafi do kin pod koniec grudnia. Jest pomysłowo, niebanalnie, scenę akcji zrealizowano z polotem, strona wizualna jest cudowna, a dialogów słucha się z uśmiechem na ustach. Reasumując: jest to totalne przeciwieństwo „Venoma”. Nie wiem jakim cudem wyszło to od Sony, ale mam nadzieję, że będą od teraz szli właśnie w takim kierunku, a nie podróżowali w czasie do okresu, o którym chyba wszyscy miłośnicy kina superbohaterskiego chcieliby już zapomnieć.

wtorek, 2 października 2018

Martin Scorsese: making of, część druga

Obiecana w weekend druga część tekstu o kulisach realizacji kilku filmów Martina Scorsese.


Przylądek Strachu

Martin Scorsese długo wzbraniał się przed realizacją "Przylądka strachu", nowej wersji filmu sprzed trzydziestu lat z Gregorym Peckiem i Robertem Mitchumem. Universal jednak na niego naciskał, powołując się na umowę zawartą przy okazji "Ostatniego kuszenia Chrystusa", jego wymarzonego projektu, na który przez lata nie mógł znaleźć pieniędzy. Gdy już wydawało się, że uda mu się zrealizować film dla Paramountu, wszystko trafił szlag w 1983 r. i niechciany, kontrowersyjny projekt Scorsese przez następnych kilka lat był ofiarą żartów na hollywoodzkich imprezach. Reżyser został nawet kiedyś przedstawiony jakiemuś ważnemu prezesowi jako gość, który nakręci „Ostatnie kuszenie Chrystusa", na co tamten roześmiał mu się w twarz i odwrócił na pięcie.

W końcu jednak udało mu się, w czym nie małą zasługę miał Mike Ovitz, współzałożyciela CAA, który w latach 80. stał się jedną z najpotężniejszych figur w Hollywood. To dzięki Ovitzowi doszło do realizacji "Koloru pieniędzy", "Chłopców z ferajny", "Wieku niewinności", czy też w końcu "Ostatniego...". Ovitz przekonał do projektu Toma Pollocka z Universalu, który zdecydował się wyłożyć pieniądze (Scorsese po latach szykan i odmownych decyzji, obawiał się już prosić o więcej, jak marne 7 milionów dolarów, co nawet w latach 80. było śmieszną sumą) pod warunkiem, że reżyser zrealizuje dla nich również projekty bardziej "atrakcyjne komercyjnie".

I tu wracamy do "Przylądka strachu". Scorsese montował właśnie "Chłopców z ferajny", gdy zgłosił się do niego Steven Spielberg i wręczył scenariusz remake'u. Martin przeczytał go trzy razy. Za każdym podejściem nienawidził go coraz bardziej. Napisany pierwotnie z myślą o Spielbergu, zawierał mnóstwo scen epatujących tandetną sielanką rodziny Bowdenów, siedzącej razem przy pianinie i radośnie śpiewającej piosenki. Scorsese stwierdził, że bohaterowie są chyba z innej planety i kibicował socjopatycznemu Maksowi, licząc, że ten wyrżnie ich wszystkich.

Co ciekawe, kolejnym projektem Scorsese miała być... "Lista Schindlera". Zmęczony jednak falą krytyki i nienawiści, jaka spłynęła pod jego adresem po premierze "Ostatniego kuszenia Chrystusa", nie czuł się na siłach, żeby sięgać po kolejny delikatny temat. Ostatecznie zdecydował się więc na dokonanie wymiany z kolegą po fachu. Spielberg chciał wiedzieć tylko jedną rzecz - czy cała rodzina Bowdenów przeżyje do końca. Uspokojony przez Martina, że ten nie wyobraża sobie innej alternatywy, pozostawił całą resztę w jego rękach, udzielając pozwolenia na dowolne zmiany w scenariuszu. Pewnie trochę się później zdziwił, bo Scorsese raczej nie wspomniał, że skupi się na patologiach trawiących rodzinę Bowdenów: niewierności męża, zdradzonej żonie próbującej odegrać się na bohaterze oraz seksualnie rozbudzonej nastoletniej córce zafascynowanej drapieżnym psychopatą.



Gangi Nowego Jorku

Martin Scorsese o realizacji "Gangów Nowego Jorku" marzył od lat 70. To właśnie wtedy, w mieszkaniu znajomych, u których zatrzymał się po sylwestrowej imprezie, znalazł kopię "The Gangs of New York" Herberta Asbury'ego. Książka opowiadała o pełnym przemocy okresie pomiędzy rokiem 1830, a końcem wojny secesyjnej (1865), kiedy to gangi praktycznie rządziły ulicami dolnego Manhattanu, w tym rejonem Bowery, niedaleko którego wychowywał się Marty. Reżyser przeczytał całość przy jednym posiedzeniu i natychmiast przekazał scenarzyście, Jay'owi Cocksowi, zaznaczając, że ma do tego podejść jak do westernu w kosmosie. Pierwsza wersja scenariusza liczyła blisko 180 stron, miała dickensowski rozmach i była mocno zainspirowana "Satyriconem" Felliniego oraz "Mechaniczną pomarańczą" Kubricka. Malcolm McDowell miał zresztą wystąpić w głównej roli.

I wtedy stała się tragedia - premierę miały nieszczęsne "Wrota niebios" Michaela Cimino, słynny ambitny projekt, który okazał się być gigantyczną wpadką finansową i w efekcie pociągnął na samo dno United Artist. Scorsese, który ledwie wylizał się po rozczarowującym komercyjnie "New York, New York" sprzed trzech lat, nawet nie marzył więc o rychłej realizacji porażającej rozmachem opowieści o ulicach rządzonych przez gangi. Dopiero dziesięć lat później, gdy Hollywood spojrzało na niego przychylniejszym okiem po sukcesie "Chłopców z ferajny", projektem zainteresowało się Warner Bros, ale szybko się z tego wycofało. Kilka lat później do realizacji przymierzało się studio Disneya, ale ostatecznie odstraszył ich mizerny wynik finansowy "Kunduna" z 1997. Od tamtej pory żadne studio filmowe nie chciało się podjąć realizacji tego projektu, bo ostatnim komercyjnym sukcesem Scorsese był "Przylądek strachu" z 1991.

Dopiero na początku nowego stulecia, scenariuszem zainteresował się Harvey Weinstein, marzący o współpracy z Martinem. Wskrzeszeniu projektu z martwych niewątpliwie pomogło też zainteresowanie wyrażane przez Leonardo DiCaprio. Leo na radarze reżysera znajdował się od czasu "Chłopięcego światu" (1993), w którym wystąpił u boku Roberta De Niro. Zresztą to De Niro - zazwyczaj nieskory do tego typu zachowań - zasugerował przyjacielowi, żeby zainteresował się utalentowanym dzieciakiem z którym niedawno współpracował. Co ciekawe, to właśnie De Niro jako pierwszy otrzymał propozycję zagrania roli Rzeźnika, ale odmówił. Scorsese zgłosił się więc do Daniela Day-Lewisa, ówcześnie twierdzącego, że jest już na przedwczesnej "emeryturze". Aktor przeprowadził się nawet do Włoch żeby... pobierać nauki od szewca. Day-Lewis był zaintrygowany rolą, ale niechętnie zgodził się na występ, bo od projektu odstraszała go osoba Weinsteina.


Niewątpliwie to jednak niesławny Harvey przyczynił się w dużej mierze do zrealizowania filmu. Do przepisania scenariusza zatrudnił Steve'a Zailliana, nagrodzonego Oskarem za "Listę Schindlera". W obliczu nadchodzącego strajku scenarzystów, wymusił też skrócenie o dwa tygodnie okresu przygotowań do realizacji, co wybiło Martina z rytmu i zmusiło do dokonania wielu decyzji pod presją czasu. Później wielokrotnie dochodziło do starć pomiędzy reżyserem, a producentem, który nie rozumiał, dlaczego mając tak atrakcyjnych aktorów jak Day-Lewis i DiCaprio, duet o ogromnym potencjale marketingowym, ubiera się ich w łachmany, dobiera dziwaczne kolorystycznie ubrania oraz kapelusze, nie wspominając już o rozczochranych i przetłuszczonych włosach Daniela. Nie podobał mu się również pomysł zamieszczenia sceny walki pomiędzy terrierem i grupą szczurów oraz umieszczenia słoja z odciętymi uszami w głównej kwaterze Rzeźnika. Po jakimś czasie doszło do tego, że Martin zamontował lusterka przy swoim stanowisku z monitorami żeby ostrzegały go zawczasu o zbliżającym się Weinsteinie. Panowie kłócili się na tyle ostro, że w pewnym momencie Scorsese zagroził porzuceniem filmu i przekazaniem dokończenia go komuś innemu.

Film został finalnie ukończony z poślizgiem, budżet przekroczono o co najmniej 10 milionów, a zdjęcia przeciągnęły się tak bardzo, że Scorsese został w końcu zmuszony do zwolnienia z planu Cameron Diaz, która musiała już zacząć pracować przy filmie "Ostrożnie z dziewczynami". Scorsese oczywiście nie był z tego zadowolony i próbował przekonać Columbię do opóźnienia startu realizacji komedii, ale pokazano mu środkowego palca. Weinsteinowi zresztą też skończyła się cierpliwość i nakazał natychmiastowe przerwanie realizacji filmu, chociaż Martin wciąż dopracowywał finałowe starcie pomiędzy Amsterdamem i Rzeźnikiem. Reżyser nie zdołał więc nakręcić wszystkich zaplanowanych ujęć.

Wszystkie te problemy odcisnęły piętno na filmie, który miał wszystko co tylko potrzebne, żeby zostać arcydziełem: pełną rozmachu historię o szalenie interesującym okresie w dziejach Stanów Zjednoczonych, opowiedzianą przez utalentowanego reżysera z pomocą zdolnych aktorów, ale nie dość czasu, żeby to wszystko dopracować, poprawić słabe elementy, skorygować nierówną narrację oraz pokierować nieco inaczej DiCaprio, który wyraźnie odstawał od charyzmatycznego Day-Lewisa.

Szkoda.